Chwilowe pragnienia

Wracając wczoraj z praktyki jogi, wstępuję do Żabki na Mrongowiusza po piwo.
Joga zapewniła pożytek dla ciała. Wycofała zmysły na tył tegoż ciała. Zimne piwo po asanach miało w zanadrzu ugasić me chwilowe pragnienia.

Przede mną niski, pyzaty gość, daleko po czterdziestce, w budowlanej kurtce roboczej z odblaskowymi literami na plecach, głośno kupuje flaszkę wódki. Wyliczył, że to dziś trzecia, w tym miejscu, u tej pani. Z oblicza młodej sprzedawczyni za ladą jego liczne procenty spływają strumieniem obojętności.
Skoro tak, wzrok kieruje na moje dwa piwa w kolejce do kasy. Co tak mało? – pyta. W obronie skromnej sumy procentów w chmielu, prawdę o gaszeniu pragnień za moment, zastępuję nieprawdą, że owe na jutro, na kaca mi przeznaczone.

Z Żabki wychodzimy razem. On wciąż przynudza wyliczanką, ile to już litrów zdołał zdążyć wypić. Poniekąd zapracował sobie na miano podpitego, wszak pijany nie jest. Głos w nim nie bełkocze.

– To ma pan mocną głowę – komplementuję go na odczepnego.
– Tak, bo ja z Bieszczad pochodzę…

Teraz mą obojętność w myśli do Polaczka, co ile to on nie może, zastępuje chwilowa ciekawość.
– Z Bieszczad…? To jak pan tu trafił, bo czasem słyszę o przeciwnym kierunku w szukaniu nowego świata na jutro – „Rzuć wszystko, wyjedź w Bieszczady”?

Opowiem panu swą historię.
Pochodzę ze Starego Łupkowa. Jest rok 1996. Z kolegami postanawiamy wyjechać na wakacje. Nie ważne gdzie, byleby gdzieś daleko. Zabrałem czteroosobowy namiot. Każdy z nas zabrał flaszkę bimbru. Jedziemy autokarami z przesiadkami w Sanoku, Krośnie do Rzeszowa. Następnie pociągiem do Krakowa. Tam, ok. godz. 19 prosimy panią w okienku kasy PKP, aby sprzedała nam bilety najdalej jak potrafi.
„Najdalej” w tym momencie leżał Olsztyn. Po 8 rano dotarliśmy. Pierwszą dobę spędzamy w Hotelu Agora przy Dworcu Głównym; poprawiłem go, że chodziło zapewne o Gromadę.
Ktoś nam polecił noclegi w Likusach, pod namiotem.
Po tygodniu picia ciurkiem kasa się skończyła. Kuple powracali. Ja dla przedłużenia pobytu sprzedałem swój złoty sygnet, wisiorek z pierwszej komunii, w końcu namiot. Mimo to szybko zostałem bez kasy, bezdomny.
Postanowiłem wytrzeźwieć, znaleźć „tygodniówkę”, zarobić, w rodzime Bieszczady wrócić.
Znalazłem pracę, lecz w tym samym czasie nawinęła się kobieta. A jak to powiadają – ponieważ „światem rządzą cipki” – zostałem tu.
Czasem odwiedzam Stary Łupków.

Dalej gość wraca do najważniejszego przekazu dnia, czyli ile to dziś wypił, dodając kogo z nazwiska w adresie do snu upił. Zaraz pojedzie tramwajem na nowy adres w Jarotach z kolejnym nazwiskiem pić dalej.
Jednakże ten fragment jego biografii przestał być mi ciekawy.

Żegnamy się na rogu 1 Maja i 11 Listopada.

Hmm, myślę sobie… Historia jak historia, zwykła? Gdy sięgnę wstecz pamięcią rozpoznam kilku znajomych, którzy podobnie swój świat poukładały. Przykładowo, mój były sąsiad Janusz. Kiedyś zaproszony (z żoną) na imprezę weselną, po jednym tańcu (z nie żoną) zostawił za sobą wszystko.

Czy też tak potrafię? Świat, sen, może kolejny świt pokaże, gdzie me chwilowe bądź dłuższe pragnienia.