Dzień gbura

Czasem trafia się dzień, w którym odnosisz wrażenie, że wszyscy są w stosunku do ciebie obojętni.
Są miejsca, które cieszą się tak nieprzychylną opinią, że aż chce się sprawdzić, czy faktycznie jest tak źle?

Na GSB na taką estymę zapracował sobie zarządzający Bacówką PTTK w Bartnem.

Kiedy tam docieram, przed wejściem wymieniam kilka zdań z miłą kobietę. To ona nazwie ten dzień, „dniem gbura”. I nie będzie miała na wcale myśli gospodarza Bacówki, o którym za chwilę. Wskaże na brać turystyczną mijaną na szlaku. Potwierdziłem spostrzeżenie, była z natury „inna” niż zwykle.

Spotkania na szlaku „Ludzie gór” z plecakiem wyprawowym to z reguły osoby nietuzinkowe, sympatyczne, skłonne do pomocy, wymiany zdań i myśli. Niektórzy porywają się na cele niewyobrażalne. Mijany przed dwoma dniami chłopak (tu chwilowo z towarzystwem), ten na zdjęciu z prawej, już dwa tygodnie błąka się górami, aby dojść do swego „Pacanowa”, czyli Stambułu.

Wyjątkowo tego dnia mijani nie zatrzymywali się choćby na chwilę. Nie wymieniali uśmiechów. Przemykali jakby obok, odwracając wzrok. Nie było szans zdążyć zagaić, który dzień wędrówki, jak przebieg „dzikiej drogi”, gdzie najbliższy sklep, jakie warunki na kolejnym noclegu…? Jedynie wyprzedzający mnie biegacz, zapytany „do „Łemki” się przygotowujesz?”, odpowiedział pełnym zdaniem – „Tak do Łemki” i też się nie zatrzymał, co akurat w jego przypadku rozumiem.

Trochę ich jednak usprawiedliwię. Spróbuję. Jesteśmy teraz mniej więcej w połowie 500-kilometrowej, pokrzywionej kreski GSB. Dla amatorów przemierzających cały szlak nadszedł, bo kiedyś musiał, dzień kryzysu z objawami znużenia i zniechęcenia. Wylazły kontuzje, pęcherze i inne upiory. Zmęczenie stóp przenosi się stopniowo na Głowę, a z zawartą w niej Myślą ciężka walka. Rutyna cierpienia przegrywa ze zwątpieniem. Towarzysząca mi Sonia tego dnia również znosiła męki fizycznie i psychicznie. Drażniło ją wszystko, nawet rozmowa. Ostatni podmokły odcinek, tuż przed Bacówką, niezbyt przejrzyście oznaczony czerwoną kreską szlaku dodatkowo przygniatał błądzeniem. Nie potrafiłem pomóc, może poza odciążeniem jej plecaka. Co ciężkie znalazło tymczasowe schronienie w moim.

Jak wspomniałem, Bacówka w Barnem kojarzona jest „w środowisku” z gburowatością gospodarza i brakiem zasięgu. I tu nie zawiodłem się w oczekiwaniach, ale po kolei:

Czekam dłuższą chwilę przed okienkiem, aż gospodarz mnie łaskawie dostrzeże. Siedzi teraz przed staromodnym kineskopem ekranu komputera w kącie swej kuchnio-kanciapy i przez telefon ruga jakiegoś biednego turystę. Jak dosłyszałem rugany ośmielił się zrezygnować z zaplanowanego noclegu i co gorsza, zgłosić ten fakt przez telefon stacjonarny.

Wreszcie z niechęcią i grymasem w twarzy do mnie się zbliżył. Potrzebowałem najpierw noclegu i szybko takowy mi znalazł. Jestem nawet sam w izbie. Luksusy!

Kiedy się rozgościłem, wracam zmówić posiłek.
Pytam, czy „pierogi łemkowskie z oferty zawierają mięso?”. Nie uzyskałem odpowiedzi dźwiękowej. Jego paluch wskazał jedynie odpowiedni zapis ze składem i ceną tychże wywieszony nad okienkiem. Po doczytaniu ze zrozumieniem, że mięso zawierają, znowu pytam, o coś bez. Tym razem padła odpowiedź słowna, że coś wegetariańskiego mi przygotuje. Zapytawszy o piwo, „paluch milczenia” wskazał na inną kartkę, bardziej z prawej.
Więcej nie pytam. Sam szukam odpowiedzi na swe potrzeby. Czytam nawet regulamin, żeby nie podpaść w niewiedzy.

Gwoli sprawiedliwości przyznam, że danie wegetariańskie na bazie zieleniny było dobre i obfite. Piwo co prawda tylko butelkowe, ale najlepsze w okolicy (Grybów). Wbrew temu co „podważała” pani Ludmiła z Chyrowej, bałagan surowców w części kuchennej kanciapy wskazywał, że legendarne pierogi sam wyrabia w całym procesie tworzenia.
Zważywszy na całokształt, arytmetyczne minusy i plusy z mnożenia w przypadku Bartne niekoniecznie dają minus. Jest przynajmniej co spamiętać i wspomnieć w odróżnieniu od schludnie „ułożonych” kwater i schronisk.

Po posiłku wracam do kobiety. Pytam ją o „fetysz” stóp. Nienaznaczone trudem gór pięknie się prezentują w japonkach. Nieskazitelność zawdzięczają najtańszym butom z gore-texem z Decathlonu. Pochwaliła się nimi. Nie były tak ładne, jak ich zawartość.
Opowiada o swym zaangażowaniu w „dobro gór”. Tylko w ostatnim czasie skierowała trzy (kolejne) petycje do zarządu Bieszczadzkiego Parku Narodowego, w temacie nie wpuszczać na teren Parku turystów bez odpowiedniego obuwia, zwyczajów na szklaku i śmiecenia.
Sama nosi w zanadrzu torbę foliową i zbiera śmieci po pseudoturystach na szlaku. Od tego spotkania, też tak czasem robię. Ot, taka mała wartość dodana tamtego pobytu.
Jutro zawiesza GSB i wraca do Katowic. Nie zdzierży „turyzmu”, który wylegnie tłumnie w góry pod pretekstem i przykrywką święta maryjnego. Po weekendzie powróci, aby kontynuować wędrówkę i sprzątanie gór.

Rano zostawiam Sonię pod jej opieką i sam zmierzam do Krynicy. Mijani trzej piechurzy z plecakiem nie okażą się gburami.
Na miejscu Kukułka zakuka ku mnie z pobliskiej Muszyny.