Na końcu Świata
Opuszczam prywatne schronisko „Na końcu Świata” w Nowym Łupkowie.
Żegnam Igę, studentką za chwilę piątego roku neofilologii rosyjskiej i angielskiej UJ z przytwierdzoną do jej plecaka ukulele. Zaiste pocieszna istota! Wieczorem wypiliśmy w uśmiechu połówkę litra gruszkówki zakupionej wczoraj w którejś ze słowackich Krajnych.
Żegnam też Igora, pozbawionego dóbr cywilizacji syna gospodarza. Nie odstępował dwójki letników na krok. Obdarowany wcześniej przez ukraińskiego turystę na wpół sportowym i na wpół popsutym zegarkiem, chwalił się nim i cieszył bardziej niż niejeden jego rówieśnik z nowego iPhone 13.
Żegnam wreszcie Janka, specyficznego, aktualnego gospodarza obiektu w remoncie, dzięki któremu traci on „w środowisku” status kultowego.
Podwozie kończącą przygodę Igę na przystanek w Komańczy, mnie pod najbliższy sklep w Łupkowie, Igora przy okazji na wycieczkę, bo sam nie zostanie.
Otwieram tylne drzwi dusznego pojazdu.
Otwieram nowy dzień.
Nowy Łupków
W sklepie robię tylko drobne zakupy, gdyż cel mego dzisiejszego dnia ma wszystko. Jest gorąco, więc decyduję się na szybki, zimny Leżajsk. Siadam w wiatce z lokalsami, bo gdzież mi będzie lepiej? Scenariusz tych przysiadywań zawsze podobny. Wysłuchuję historii z kategorii „wzruszyła mnie twa historia”. Tym razem tematem przewodnim będzie praca w lesie. Poznam z perspektywy drwala, co znaczy rąbanie i bycie „rąbanym”. Tematem pobocznym będzie życie.
Chłopak pracuje i przypuszczam będzie pracował przy ścince. Chwilowo ma inne plany, lecz o nich za chwilę. Zna się na swej robocie. Mówi o sobie „ostatnie pokolenie”. Mimo dobrej płacy, chętnych do pracy wśród Polaków brak.
Na zmianę z kolegą obok, ze szczegółami relacjonują wypadki i śmierci w branży, których byli świadkami, słyszeli lub sami przeżyli. Młody pokazuje bliznę na podbrzuszu z zastygłymi kilkunastoma szwami. Pamiątka po pocałunku piły motorowej. Gdyby nie brat rodzony w pobliżu…
Z ciekawszych historii przypomniał sobie jak, któregoś razu w drodze na rejon ryś go śledził. Gdy ciął zwierzak kanapki mu z plecaka zaje*** i wtedy był głodny.
Pora na życie. Opowiada o dziewczynie, kiedyś narzeczonej, której w okresie zauroczenia pomógł spłacając jej długi. Uszczupliło to jego zasoby. Kiedy wyjechał do Niemiec, żeby się odkuć, ona po kilku dniach dzwoni z dobrą nowiną, że „jest w ciąży, w związku z czym nie są już w związku”.
Opowiada o córeczce, efekcie tejże ciąży, która jest dla niego najważniejsza.
Wzorowy tata jest z siebie dumny, gdyż poprzedniego dnia wypił 26 piw. Dziś też pije, tylko tak że prawie nie widać.
Gdy kolega obok informuje, że matka odstawiła w nocy twój rower, cieszy się bo myślał, że mu go ukradli. Ale zaraz przypomina sobie, że przecież tu nic nikomu nie ginie.
Opowieść się ciągnie, więc kupuję sobie drugie piwo. Dalej pokazuje i omawia swe patriotycznych tatuaże. Wiem już prawie wszystko o pracy w Niemczech, dokąd zaraz się uda, ponieważ zrywka drewna niebezpieczna i podział zysków niesprawiedliwy.
Teraz on stawia przede mną kolejnego „najlepszego fula”. Zaczynam obawiać się, że nie wyjdę stąd dziś jeszcze.
Wychodzę.
Zagroda Chryszczata
Nie zajdę daleko. W pobliskim Smolniku czeka magiczne miejsce – Zagroda Chryszczata. Słyszałem o niej wcześniej, dawno miałem w planach zwiedzić, ale dopiero dziś przywarła do mej drogi. Jej urok zachwyca. Nie podobna do przytłaczającej, dusznej Siekierezady w Cisnej. Piękne światło, „niegrzeczne” płaskorzeźby, dziesiątki zgromadzonych pamiątek, fotografii… Jak tu nie wypić kolejnego Leżajska? Jak nie zjeść pierogów ze szpinakiem w twarogu, bo tylko one w menu bez mięsa?
Tymczasem w Zagrodzie poruszenie. Ekipa ustawia kamerki, reguluje oświetlenie. Druga reżyserka o podsłuchanym imieniu Paulina podchodzi i pyta, czy może na chwilę, tak dla próby, skierować na mnie światła halogenów? Jestem w tej chwili w centrum uwagi. Moment sławy. „Co tu się będzie działo?” – podpytuję. – „Będzie kręcony teledysk, chce pan być statystą?”. Pozostali statyści czekają przebrani za miejscowych. Trochę słabe z bliska to przebranie. A i twarze nazbyt życiem wypoczęte jak na bieszczadników przystało.
Reżyser nakreśla scenariusz: „Wchodzi Lewandowski (???), patrzycie na niego nieufnie, jak na intruza, chwytacie rekwizyty…”. Siekiery, tasaki, różne piły… – tak brzmi refren puszczanej piosenki – czekają na stołach w pogotowiu.
Ponieważ ten czy inny Lewandowski zjawi się za 30 minut, a same zdjęcia próbne potrwają zapewne w nieskończoność, kalkuluję − nie mam tyle czasu.
Zwiedzam raz jeszcze Zagrodę. Wnikam w portrety zdjęciowe. Udaję, że nie widzę grzesznych płaskorzeźb. Przez uchylone drzwi zaglądam dyskretnie do pokoju gościnnego, gdzie w przyszłości może będę spał…
Idę dalej.
Jeziorka Duszatyńskie
Szczęśliwa dziewczynka ukrywa coś w złożonych jak do modlitwy dłoniach.
− Co tam chowasz? – pytam.
− Małą żabkę.
− Pokażesz mi? – pokazuje małą, czarną żabkę w uchylonych dłoniach.
− Fajna! Tylko jej nie pocałuj przypadkiem − ostrzegam − Nigdy nie wiadomo w kogo żabka może się przemienić? A jeśli wyjdzie z niej książę z bajki? Z wymuskanymi facetami potem same problemy.
Siedzące nieopodal mama z koleżanką zanoszą się śmiechem.
Rabe – Studencka Baza Namiotowa
Hymn
Do sklepu na dole na dole
Przywieźli jabole jabole
(…)
Nie wyjdę nie wyjdę
Aż się napie***
(…)
Żółtą ścieżką z Chryszczatej, usianą częściowo przez drwali kłodami i patykami w nieładzie docieram do celu dnia – Bazy Namiotowej „Rabe”. Na wstępie wita mnie zajadłym oszczekaniem Bazyl, pies bazowego, następnie bazowy Mikołaj. W tym momencie, nie licząc psa jesteśmy tam sami. Sylwia, która za dwa dni zastąpi Mikołaja na stanowisku pojechała na zakupy do Baligrodu „na dole”.
Chłopak ciężko pracuje. Piła motorowa rżnie pnie drzew, aż łańcuch się przegrzał i pragnie oleju. Potem rąbanka rozłupującą siekierą. Pomagam układając porąbane szczapy. Chce ich przygotować jak najwięcej, na zapas. Martwi się o przyszłą bazową. Wbrew wcześniejszym uzgodnieniom zostanie tydzień sama.
Na ruszcie ognika tłoczą się dwa osmolone gary. W jednym herbata miętowa z miętą z pobliskich upraw, w drugim pomidorówka dla przybyłych, na mięsie, czyli nie dla mnie.
Pies zajadle wita nowych gości. W Bazie pojawia się dwóch typów i dziewczyna. To nie turyści. Przedstawiają się jako TVN. Szef (Piotr), fotograf. Roli dziewczyny w słomkowym kapeluszu nie odgaduję. Asystentka? Myślę, że raczej działają na zlecenie. Producenci? Przyjechali na rekonesans. Ktoś wybrał Rabe na miejsce survivalowego obozu przetrwania dla celebrytów związanych ze stacją w okolicach października. Nazwiska celebrytów-gwiazd świecą jeszcze blaskiem tajemnicy. Po obejrzeniu i obfotografowaniu Bazy zasiadamy do ognia. Proponuję im herbatę z gara. Mikołaj dokłada pomidorówkę. Są zachwyceni jej smakiem. Fotograf twierdzi, że tak dobrej nie robi nawet jego mama.
Ich pasją są loty szybowcowe. Omawiają ze szczegółami przyczyny katastrof szybowców z ostatnich lat. Gotowy scenariusz dla discoverowych „Katastrof w przestworzach”.
Co za dzień – myślę sobie. Rano makabreski z wypadków w lesie, teraz w powietrzu?
Piotr kończył kurs motoszybowcowy w mym mieście, które chwali z perspektywy nieba.
Przy okazji wyjaśnia się tajemnica Lewandowskiego. Gdy wspomniałem, że w Smolniku kręcą teledysk z „jakimś” Lewandowskim, Piotr rozwiewa wątpliwości. Nie chodzi o piłkarza, lecz o Pawła Lewandowskiego bieszczadzkiego barda. Zaraz tam pojadą zobaczyć.
Za gościnę obdarują nas ulotkami z rabatem na kurs szybowcowy (nie skorzystam) i ponoć szlachetnym trunkiem z dużego gąsiora z utopionymi trawami żubrówki, przelanym do naszej, koniecznie szklanej butelki. Posmakujemy wieczorem przy ogniku.
Piotr Bobula jak później doczytam z vouchera i w Internecie organizuje kursy szybowcowe w Lesku. „Za sterami szybowców spędził ponad 5 tysięcy godzin, w tym wykonał ponad 23 tysiące lądowań.”
Wraca Sylwia z wilczurem Irmą po przejściach, zanim został lub została przygarnięta. Oba psy przez chwilę nie przepadają za sobą. Trwa licytacja, który głośniej drugiego zaszczeka. Według powszechnej opinii wszystkie psy na Rabe dostają głupawki. Ja tymczasem biorę prysznic w polowej kabinie prysznicowej. W ubiegłym roku nie było takich luksusów.
W Bazie wybucha afera! Irma włamała się do przedsionka jednego z zamieszkałych namiotów i ukradła pokaźny kawał boczku w folii. Sylwia goni psa, żeby odebrać zdobycz. W końcu to się udaje, lecz boczek zdążył się nadgryźć. Namiot zamieszkały jest przez panią „starszej daty” i dwie nastoletnie dziewczyny. Dziś miały w planach Tarnicę. Proponuję, aby odkroić poszarpany kawałek i podrzucić ponownie mięso tam gdzie było. To się nie uda. Szaber psa poczynił dodatkowe szkody. Na podłodze pływają pozbawione skorupek jajka… Ku irytacji bazowych, zważywszy na gorąc, żywność nie była należycie zabezpieczona. W namiocie zdążył zagnieździć się zaduch, dosadniej zwany smrodem. Mikołaj z Sylwią wyskrobali jajecznicę, ogarnęli bałagan, przewietrzyli.
Irma chodzi po polu skruszona. Wie że nabroiła.
W nagrodę za zbrodnię większego, oba czworonogi podzielą się dowodem przestępstwa.
Wraca starsza pani z dziewczynami. W rozmowie z Mikołajem twierdzi, że nic się nie stało. Do ogniska jednak, w przeciwieństwie do jej podopiecznych nie przysiądzie. Nie skorzysta z proponowanej rekompensaty za boczek w postaci kiełbasy czy innych dóbr. Dziewczyny mówią, że na Tarnicę nie weszły. Tłumaczą, że bardzo wymęczyły ciocię młodocianą gadką i już śpi.
Jeszcze jeden turysta znajdzie tej nocy schronienie w Bazie. Siedzi przyodziany w najnowszą kolekcję odzieży wierzchniej i buty od Dynafita. Ale dziwny jakiś, nie pije. Nie umie uwierzyć, że moja zoptymalizowana komórka używana głównie jako mapa i aparat foto świeci mi w górach przez 3-4 dni bez ładowania. Nie słyszał o przeliczniku, że jeden gram zbędnego obciążenia plecaka (kilka metek ubraniowych) po tysiącu krokach zamieni się w ekwiwalent jednego kilograma dodatkowego dźwigania. Jego wyobraźnia nie potrafi przeliczyć, ile ton zaważą metki po 40 tysiącach krokach jednodniowego marszu. Podsumowując, nie pasuje mi on do Rabe.
Samogon przyniesiony przez Mikołaja w 1,5 l PET-butelce okazuje się znacznie smaczniejszy niż ten przelany przez „TVN” do koniecznie szklanej. Upieczone przeze mnie w aluminiowej folii ziemniaki, marchew i jabłka z rusztu smakują wybornie. Rozmawiamy, jemy, popijamy, odprawiamy Rabe-bazowe rytuały. Może kiedyś o nich opowiem, a najlepiej sam ich doświadcz. Dowiem się, że Sylwia pochodzi z Łodzi i pracuje w korpo. Mikołaj mieszka w Krakowie. Ten chłopak, który piłował i rąbał drewno, nosił wodę na zapas ze strumienia na dole, ugotował najlepszą pomidorówkę, ogarnął szkody wyrządzone przez psa, malował artystyczne drogowskazy i reklamy Bazy, a jutro pójdzie z piłą oczyszczać i lepiej oznaczyć popsuty przez drwali żółty szlak na Chryszczatą wykonuje w cywilu typowo „męski” zawód. Nie dalej jak przed tygodniem był bohaterem obszernego reportażu w Tygodniku Powszechnym.
Zamykam jeden dzień lata.
PS
W końcu sierpnia ponownie nocuję w Rabe, tuż przed zwinięciem Bazy. Kolejny tam pobyt znalazł swą definicję – „uzależnienie”.
Rano rozmawiam z dziewczyną z Sopotu, niech wybaczy, nie pamiętam jej imienia z poprzedniego wieczoru. Pocieszam się, że i ona mego nie spamiętała. Robię nam kawę w „cudnej kuchence”. Gdy wspominam, że będąc tu uprzednio spędziłem czas z Mikołajem, zazdrości mi, że na niego trafiłem.
Sam sobie tego zazdroszczę.