Szczęśliwa siódemka – Wielka Racza

Kiedyś

Cofnę się na chwilę do 2006 roku. Węgierska Górka w Beskidzie Żywieckim.
Czwarty dzień pobytu przewartościuje w pewnym aspekcie sens mego życia.
Zostawiam córki same w domu wczasowym z basenem. Pozbawione przywileju męczącego włażenie pod górę, do dziś uznają ten dzień za najszczęśliwszy w trakcie tamtego wyjazdu.
Wyruszam samotnie. Wyprzedzam wszystkich po drodze. Na szklaku potrafię szybko chodzić. Tak mi się przynajmniej wydawało do pewnego momentu. Tym razem ktoś inny mnie wyprzedza… I to kto? Dziewczyna! Nie wierzę! Ona nie idzie dynamicznie jak ja, ona biegnie, pod górę biegnie! Ubrana inaczej, kolorowo, obciśle, na sportowo. Jej blond kucyk miarowo zamiatał ramiona, niczym wahadło zegara pustą przestrzeń.
Wówczas w polskiej świadomości masowe bieganie uliczne raczkowało. Górskie… – nie istniało.
Też tak chcę, w rozumieniu potrafię, pomyślałem! Gdy się oddaliła, próbuję podbiec. Próba kończy się po ok. 30 metrach zadyszką i utopioną w pocie bawełnianą koszulką. 
Niektóre zachcianki najwyraźniej wymagają pokory, więcej potu i odłożenia w czasie.

Wczoraj

Maj 2022.
Na Centralnym w Warszawie wsiadam w pociąg do Katowic. Moja uwagę przykuwa starszy turysta z plecakiem wyprawowym. Świta mi, czy jedzie tam, gdzie ja? Następnie siedzimy blisko w siebie w Kolejach Śląskich. Moim zdaniem to najlepiej działające, regionalne pociągi w kraju. Często korzystam i nie pamiętam spóźnień. Przebieramy się jednocześnie na „marszowo” w pustym już wagonie przed stacją docelową Zwardoń. Rozmawiamy. On pójdzie w przeciwnym kierunku, Beskidem Żywieckim, Śląskim z metą w Bielsku. Ja ograniczę się do Żywieckiego z metą w Korbielowie.

Beskid Żywiecki

Nie znajduję większego nagromadzenia czynnych schronisk i bacówek nadzorowanych tylko przez PTTK w jednym pasmie górskim w Polsce, jak ma to miejsce w Beskidzie Żywieckim – naliczyłem 11 (jedenaście). Jedynie zważywszy na sporą powierzchnie pasma, gęstość ich rozmieszczenia przegra z tymi na pobliskim Śląskim, a może i w „maciupkich” Tatrach.
Beskid Żywiecki oferuje trzy imponujące okna widokowe na świat cały.  1) Wielka Racza (na którą zmierzam), 2) Pilsko, 3) Babia Góra. Dwie pierwsze moimi ulubionymi. Trzecia zbyt komercyjna, zatłoczona, z chińskimi owieczkami i ciupażkami na starcie i mecie, jednostajnym podejściem wśród tłumów, za które trzeba dodatkowo płacić. I co dla mnie najgorsze, z dala od Kolei Śląskich.

Urozmaicam tym razem wejście idąc nie wyznaczonym szlakiem czerwonym, ale pasmem granicznym. Skrót oferujący w nagrodę dodatkowe podejście i zejście. Ku mojemu zdumieniu mijam tam odpoczywającą parę. Facet, rozczula się na sobą, tłumaczy się, że bez formy, spowalnia… Ona tylko się uśmiecha. Odpowiadam, coś na kształt „sorry, ja wolno chodzić nie potrafię, do zobaczenia”.
Tak czy inaczej spotkamy się na górze.
Później dowiedzą się zaskoczeni, że chwilowo zeszli z właściwego szlaku.

Wielka Racza

W oknie życia Schroniska Wielka Racza poznana Paulina zmaga się z liczną, psotną dzieciarnią. Kwateruje mnie samego w pokoju nr 7 z opcją dokwaterowania. Domyślam się, kto następny będzie dokwaterowany. Kiedy po ok. 2 godzinach wykorzystanych na zimne piwo marki „Wielka Racza”, pierogi, prysznic i obchód okolicy wracam do pokoju poznana na szlaku para zdążyła się rozgościć.
Małgorzata i Adam pochodzą z Częstochowy.  Do grona siódemkowiczów dołączy jeszcze Stefan.
Pijemy kolejne piwo na oszklonej werandzie. Poznaję lepiej towarzystwo. Są parą, ale jak to często w górach obserwuję, nie mieszkają razem. Adam tradycyjnie narzeka na brak kondycji, której 12 godzinny dzień pracy przed komputerem jakoś nie umie polepszyć.
Gosia „uciekła” z Częstochowy. Pracuje na kasie marketu budowlanego w Zawierciu. Razem z partnerem robią wspólne wypady w Żywiecki, bo tam im, podobnie jak mi, najbliżej. Jura Krakowsko-Częstochowska nie spełnia ich wymagań estetycznych na dłuższą drogę.
Gdyby jeszcze niedziel w roku było więcej! Tak brzmi główne pragnienie Gosi. Właśnie w intencji dna siódmego często toast wznosić za chwilę będziemy.
W komplecie zmierzamy na platformę widokową obejrzeć misterium zachodzącego słońca.Wielka Racza

Ileż już ich było, zachodów, wschodów. Co takiego sprawia, że gdziekolwiek jesteśmy i mamy taką możliwość gapimy się w „tamtym” kierunku, uwieczniamy dawniej analogowo teraz cyfrowo chwilę. Świadomość przemijania i odradzania dnia, życia?
Na platformie spotykamy Paulinę. Ceremonię przysłaniają nisko stąpające chmury.
Ale i tak jest pięknie, rześko i wesoło.

Gosia

Wracając zamawiamy kolejne piwa. Gosia ma jednak inne preferencje. Nie po to dźwigała zestaw 12 metalowych kieliszków w skórzanym etui, żeby teraz pić z nich piwo. Coraz bardziej ją lubię!
Zaczyna się! Przynoszę kupioną na dole w Żołądkową Kolonialną. Następnie wchodzą bimberki Gosi w metalowych piersiówkach… Jest coraz weselej. Charakterystyczny urywany śmiech dziewczyny już kiedyś słyszałem.
Wymieniam z nią doświadczenia z tatrzańskich szlaków. Często tam szczytowała, wysoko, wzbudza mój szacunek.
Z rozgoryczeniem wspomina jednak jak zapłaciła niemało znanemu przewodnikowi górskiemu za wprowadzenie na Gerlach. A ten, cytuję – „szowinista, mizogin jeb***” tuż przed finałowym podejściem stwierdził, że jej nie zabierze, ponieważ… mam czerwone policzki”. Nie pomogło tłumaczenie „zawsze mam czerwone policzki, gdy się wspinam, tym bardziej na dobrych ponad 2 tys. metrach”.
„Jarek, ty musisz ze mną pojechać i pochodzić”, proponuje klepiąc mnie w udo. Propozycję muszę przemilczeć. Facet z którym przyszła siedzi nazbyt blisko… Rozmowa i śmiech wkraczają na coraz wyższy level. Jest po godz. 22.
Do schroniska trafiła dostawa zaopatrzenia. Dlaczego w nocy? Co jakiś czas przemyka Paulina, którą częstujemy mocą z kieliszka. Nie odmawia.
Przekomarzam się z Gosią o kolor jej oczu. Twierdzę, że ma szare, ona upiera się przy niebieskich. W jadalni panuje półmrok, wiec spojrzenie prosto w oczy nie daje pewności. W końcu wręcza mi swój dowód osobisty – „masz, patrz że niebieskie!” I nieważne, że nowe wzory dowodów od jakiegoś czasu nie rozstrzygają już o kolorze oczu na 1236 metrze wyżej morza. Ważne, że spamiętałem nazwisko i inne dane 41-letniej, wrześniowej panny.
Paulina tym razem przechodzi, żeby nas uciszyć. Gosia znika wcześniej. Alkohol wysechł w gardłach. Pora spać.
W izbie dziewczyna już śpi nieprzykryta, w butach, w spodniach, we wszystkim. Próbuję ją budzić. „Jęd…, ogarnij się, zdejmij przynajmniej buty, spodnie…!” Ma prośba nie znajdzie posłuchu.

Dziś

Gdy wstaję wszyscy jeszcze śpią. Mogą pospać. Do Ujsoł, które mają dziś w planie jest tylko ok. 19 km. Mój Garmin wzbogaci się o kolejne ponad 30. Cichutko zbieram rzeczy, aby poranne rytuały dokończyć poza „szczęśliwą siódemką”. Ostatni raz przyglądam się dziewczynie. Ładna stopa wieńcząca zgrabną, nieopaloną jeszcze łydkę wystaje spod koca. Uff, dała rade się przebrać.

Przed wyjściem rozmawiam z otwierającą kram Pauliną. Jest pod wrażeniem, iż tak fajnie udało nam się zintegrować. Opowiada, że niedawno przyszła do zatłoczonego schroniska paniusia i po zakwaterowaniu „między chłopami” stroiła fochy wylewając żale.

7 rano. Za przykładem Słońca wyruszam na dobrze znany mi szklak. Wyruszam w poszukiwaniu nowych Promieni. Wyruszam, żeby kiedyś dogonić dziewczynę.