Dobra Wisłoczka – Baza Namiotowa Wisłoczek

Wreszcie Baza Namiotowa Wisłoczek w Beskidzie Niskim na Głównym Szlaku Beskidzkim – najfajniejsza z możliwych do wyboru na tym szlaku w mym prywatnym rankingu.

Pole oferuje nocleg w tzw. namiotach bazowych o symbolu militarnym NS64. Poza tym za 8 zł (bez ew. zniżek) znajdziesz tu zimną wodą z  głębi studni, w pełni wyposażoną wiatę i wiecznie żywy płomień ogniska. Na zwieńczenie dnia saunę i szumiący strumień Wisłoczka spadający wodospadem wprost w rozlewisko, gdzie po saunie zanurzysz się w błogi chłód wytchnienia w nagrodę po przebytym kilometrażu.
Docieram tam z Sonią, z którą wówczas było mi po drodze w kilometrażu.
Baza Namiotowa Wisłoczek

Bazowy co chwila proponuje gorącą herbatę. Osmolony imbryk z wodą nie rozstaje się z żarem ogniska. Słyszę jak chłopaki na miejscu pytają Sonię – To twój tata? Dziwnie się poczułem, mimo że rocznikowo mam córkę w jej wieku. Ona tym bardziej onieśmielona.
Gdy wszystkie dobra Wisłoczka zostały odhaczone, przyszła pora spać.
Rano robię „córce” kawę w kafetierce do śpiwora. Podana w fajansowej filiżance we fiołki z podstawką w komplecie na wyposażeniu wiaty, budząc mile zaskakuje dziewczynę, że w tym miejscu, z filiżanki i że taka pachnącą i dobra.
Żegnam w sentymencie Wisłoczek. Wiem, że i tu wrócę, niebawem.

Wracam po wrogim przejęciu władzy w kraju przez reżym pandemii.
Namioty bazowe stoją, lecz przez prawne obostrzenia oficjalnie nieczynne. W środku brak prycz, materaców, koców. Ktoś cwany rozbił w jednym z nich swój mniejszy namiocik.
Obecny gospodarz biega maratony i od razu rozpoznaje we mnie biegacza. Może po sportowym zegarku? Kiedyś, w trakcie innego wyjazdu nieznany mi chłopak zapytał wprost, jesteś biegaczem? – Po czym mniemasz? – Po nadgarstku… Dodam, iż sportowy zegarek nie oplatał wówczas mego nadgarstka. Po rejestracji, opłacie za nocleg (cena niezmienna) i takim tam biegaczy ple, ple, ple…, bazowy zachęca mnie do startu w jesiennym Półmaratonie po Lesie Łagiewnickim w Łodzi, którego jest współorganizatorem. Rozmawiamy chwilę o tymże biegu. Przyznaję, był tenże od dawna na liście życzeń mych zainteresowań. Wybiegając w przyszłość, podobnie jak dwa inne, na które w „reżymie” byłem zapisany i ten łódzki nie dojdzie do skutku.

Po rozbiciu namiotu i obiadokolacji naszła pora na SPA. Sauna rozgrzana do czerwoności. Na początku ruchem kierują dzieci. Puk, puk, „Teraz my, my…, teraz – wasza, wasza, (czyli doroślejszych) kolej…!”. Tym razem na skałkach oplatających wodospad ktoś zmyślny rozstawił płonące lampiony. Po zmroku klimat jakby z jakiejś nierealnej krainy czarów po drugiej stronie lustra. Musiałem się uszczypnąć, żeby po kilku sesjach sauna-woda, sauna-woda… zejść na Bazę do bardziej realnego płomienia.

Nastała ciemnoszara szarość, gdy w bazie pojawia się dwóch rowerzystów. Przybyli z pobliskich Gorlic. Przy ognisku poznany Paweł jest spontaniczny, głośny, wyciąga flaszkę częstując chętnych. Drugi to Dymi, mówi tyle, co nic nie słychać. W kraju pandemia, na pobliskim Śląsku rekordy zachorowań, stąd dla zachowania zalecanych przez MZ procedur sanitarnych, aż dwa kieliszki z „ogniem” krążą wokół ogniska z ust do ust. Paweł przysiadł obok mnie. Gdy przyznaję się nieopatrznie, że czasem biegam i to po górach, staje się kimś na kształt mego kolegi. Niby podziwia, słodzi, dopytuje jak zacząć biegać…?

Gdy płynny „ogień” wypalił się w gardłach kolega proponuje, „Jarek, chcesz przyjarać – Dymi ma?” Ponieważ poznanym na szlaku, gdy proponują „to i owo” się nie odmawia, deklaruję – chcę! Idziemy do najdalszej wiatki. Do towarzystwa dołączy Łukasz, chemik z zawodu. Dymi skręca, przypala, ale jakoś palić się nie chce. Ponownie próbuje skręcić Łukasz, wszak i po jego zabiegach „dobro” gaśnie po kilku westchnieniach. Bezradności facetów próbuje ponownie zaradzić Dymi. Mówi – jest tu dziewczyna, która się „zna” i zaraz ją przyprowadzi. Zastanawiam się, kiedy zdążył się z nią zgadać, i to w tej „materii”, w tym swoim milczeniu? W międzyczasie Paweł zdradza, że Dymi to Dymitry, Ukrainiec, który przyjechał do Polski kilka lat temu.

Po kilku minutach Dymi przyprowadza drobne dziewczę. Na jej obliczu, przynajmniej w półmroku, goszczą jeszcze rysy małolaty. W dłoni dzierży małą saszetkę. W niej wszystko, to co przydatne do pobudzenia „dobra”; przybory do skręcania, bibułki, nawet takie małe cążki do przycinania końcówek. Dziewczyna od razu, (po zapachu, wyglądzie?) poznaje, że nasze „dobro” marnej jakości, jakaś namiastka, której nazwy nie spamiętałem. Ale skręciła tak, że się się tli przynajmniej. Jeden „papieros” krąży z ust do ust. MZ nie będzie zachwycony… Olga ma też własne „dobro”. Wreszcie poczułem jakość oryginału. Mało mówi. Mieszka w Warszawie. Deklaruje, że „woli facetów ujaranych niż naje***”.

Wymieniamy doświadczenia w obcowaniu z innymi „dobrami”, które natura funduje gratis. Niestety pora żniw jeszcze zbyt wczesna, aby po nie się schylić. Chemik daje krótki wykład, jak przez obróbkę termiczną pozbawić muchomora czerwonego „złych” toksyn i jakich „kanciastych” wizji można wskutek oczekiwać…
Wszystkie dobra Wisłoczka pogubiły się głęboko w nas. O innych przyjdzie nam zaraz śnić.

Rano, przed wyjściem rozmawiam chwilę z Olgą. Opowiada o konflikcie w Bazie z inną dziewczyną. Już nie pamiętam, o co im poszło? Pamiętam, że trzymałem jej stronę, co chyba oczywiste?

Pole Namiotowe Wisłoczek     Baza Namiotowa Wisloczek

Tymczasem dzień będzie upalny i cały w pragnieniu. Mimo wypitych kilku kubków zimniej, pysznej wody z głębi studni, zapas który zabiorę w drogę szybko wyschnie we mnie. W dodatku złośliwe tego dnia strumienie na szlaku poukrywają przede mną swe koryta.

Nie wszystkie dobra z dnia poprzedniego, wychodzą na dobre dziś.