Autocamping Račkova (Raczkowa) dolina był pierwszym przystankiem noclegowym w mym kolejnym projekcie turystycznym.
Zamarzyłem sobie przejść pasmo Tatr Niżnych lub jak kto woli, po słowacku – Nizkich.
Zakopane
Rano, po całonocnej przejażdżce w ciasnych objęciach przedziału wagonu PKP starszego typu, upchanego w korytarzu podróżnymi bez gwarantowanego miejsca siedzącego w cenie gwarantowanego, docieram do Zakopca.
Pociąg zatrzymał się kawałek za stacją Poronin, gdyż trakcja do dworca końcowego przy Rondzie Armii Krajowej i PKS-ie, niczym nasza opozycja – w totalnym remoncie. Na szczęście zaproponowano komunikację zastępczą, choć część turystów skorzysta z oferty na(c)halnych, bo nietanich miejscowych taksówkarzy. Z Kasprowicza regularny busik za 7 zł, wmiast proponowanych „miejscowych” 70 przed inflacją w promocji, dowiezie mnie do Kir zwiastujących Doliną Kościeliską.
W Gospodzie Harnaś zamawiam kawę, ciastko, przebieram się na marszowo, korzystam z płatnej dla klientów toalety i wyruszam tam, gdzie mam dziś dojść.
Przynajmniej za upał góralom nie trzeba jeszcze płacić.
Dolina Kościeliska
Tłok na kościeliskiej jak w wagonie PKP niedawno.
Od kiedy sięgnę pamięcią nie lubię modnych, bo przeludnionych szlaków turystycznych w sezonie. Niczym nazwa jednej z pobliskich jaskiń – „Mylna” to droga. Nawet nie staram się spoglądam w kierunku ku niej odbicia. Nie zmieściłbym się tam z plecakiem, a i nie schowam go niezauważenie w krzaczorach, jak kiedyś.
W schronisku na Hali Ornak, gdzie równie tłumnie wypijam ostatnie na kilka dni polskie piwo, wykańczam ostatnią olsztyńską kanapkę i wyruszam na Gaborową Przełęcz pomyśleć, jak dalej.
Będąc w Tatrach Wysokich grzechem byłoby nie zaliczyć dwutysięcznika. Zgrzeszę. Na szczycie Siwy Zwornik rozważam, czy iść w prawo, czy w lewo, żeby jakiś dosiąść. W obu przypadkach to kilometr dodatkowego podejścia. Oba potencjalne szczyty były już w mym posiadaniu, więc czy warto? Rozważam też dłuższą opcję, która byłaby teraz nie lada wyzwaniem. Dojść granią graniczną do Jarząbczego Wierchu i wejść na stronę słowacką pięknym w zamyśle, zielonym, nie znanym mi pasmem. Wówczas w miejsce żadnego, wyszłoby 7 szczytów z dwójką z przodu. Ale to dobre ponad 3 km gratis z plecakiem najcięższy z możliwych w początku przygody. Stojąc na rozdrożu przypominam sobie, że jestem po całonocnej podróży. Niebo przypomina mi o upale. Wody kropel nie mam zanadto w zanadrzu, a wysoko też jej nie zaczerpnę, gdy pragnienie zagości.
Rozsądek bierze górę nad gdybaniem. Wybrawszy między prawo, a lewo schodzę na Słowację najkrótszą z dostępnych teraz mi dróg – prosto.
Dwutysięcznik zaliczę jeszcze w trakcie tej wyprawy, jakoś później.
Tatry tam, Tatry tu
Pozwolę sobie teraz na dwie drobne dygresje:
1. W Słowacji pod pretekstem ochrony przyrody od listopada do połowy czerwca wyższe partie tatrzańskich szlaków, w tym schroniska są zamknięte dla publiczności. Wejście do parków narodowych jest jeszcze darmowe, choć i tam są przymiarki do jego opodatkowania.
Jak się ma do tego statutowy obowiązek ochrony przyrody przez polską dyrekcję Tatrzańskiego Parku Narodowego, gdzie za wstęp można płacić cały rok, gdzie niczym w wagonach PKP na popularnych odcinkach, liczba gawiedzi niepoliczalna?
2. Jak polski turysta „w japonkach”, przykładowo na Świnicy zasłabnie, może wezwać powietrzną taksówkę GOPR-u, która taniej niż zakopiańska kołowa, łaskawie go zwiezie.
Na Słowacji owszem, też zwiezie, ale na koszt zwożonego lub dodatkowego ubezpieczenia. Tanio tam nie będzie. Niebieska karta EKUZ-u transportu medycznego nie obejmie.
Račkova dolina
Za Ornakiem tłum szczęśliwie zrzednie. Wreszcie jest czym oddychać. Schodząc na stronę słowacką jestem niemal sam. Słyszę nielicznych ptaków pojedynczy ćwierk, strumienia błogi szum, własnych myśli szept. Przez pozostałe 10 km do celu minę dwie grupki słowackich turystów, łącznie pięć osób.
ATC Račkova dolina rozciąga wśród leśnych drzew, śmiesznych rzeźb, mchu i zieleni. Można wybrzydzać i przebierać w wyborze miejsca noclegu w namiocie. Po krótkiej wizji lokalnej rozstawiam namiot przy ławie z siedziskami obok innego, jakby teraz pustego namiotu.
Obchodzę okoliczny teren. Bar niestety nie oferuje niczego ciepłego, więc zadowolę się ziemnym Bażantem. Infrastruktura, w tym prysznice i toalety trochę obskurna, jakbym na koloniach letnich w poprzednim wieku po teleportacji się znalazł. Lecz mi to nie przeszkadza.
Skansen Pribylina
Dysponując zapasem czasu postanawiam zwiedzić oddaloną o ponad 4 km wieś – Pribylinę. Sprawdzę przy okazji na rozkładzie przystanku, czy mój poranny autokar odjedzie tak, jak Internet pokazał. Może zjem coś ciepłego, może wypiję dobre piwo w nowym miejscu, może zwiedzę skansen?
Niestety knajpa w środku wsi zamknięta. Otwieram więc przed sobą, jak się zaraz okaże ciekawy i różnorodny skansen – Múzeum Liptovskej Dediny (Muzeum Wsi Liptowskiej). Warto tam zawitać. Wielu skansenów przyznam nie widziałem, ale ten w Pribylinie w mym skromnym rankingu wyróżnia się pozytywnie. Oferuje „do zamieszkania” spory asortyment chat, począwszy od skromnego, skończywszy na luksusowym jak na owe czasy wyposażeniu wnętrz. Mamy wachlarz branż biznesowych (aptekarz, cieśla, krawiec, kowal, szewc, tkacz…) do wyboru profesji w poprzednim życiu, jeśli na taki wybór nie jest już za późno. Jest gotycko-renesansowy kościółek, szkoła i remiza strażacka z dwoma sikawkami na kołach. Są zwierzęta stąpające samopas, żeby też dzieciaki miały swą radochę.
Wreszcie mam na deser czynną knajpę, gdzie zamawiam na gorąco zamiast tradycyjnych bryndzowych, tym razem kapustove haluszki w wersji bez słoniny na wierzchu.
Po szynowej podróży od wczoraj na część „kolejową” ekspozycji skansenu, z historycznymi ciufciami i wagonami zabrakło mi dziś pary.
Spotkanie
Wróciwszy na Račkovą tuż obok mego namiotu zaparkował japoński samochód. Słowacki właściciel pyta, czy nie będzie przeszkadzał. Nie będzie.
Poznaję sąsiadów. Są nimi Peter, jego żona – Irina, pięcioletnia Tereska i niepoznany z bliska trzyletni chłopczyk.
Gdy nie koczują w namiocie, jak teraz, mieszkają w Bratysławie. Irina przybyła na Słowację 11 lat temu studiować i tu już została.
Dobrały ich ku sobie góry.
Częstują mnie spontanicznie makaronem z oliwą i parmezanem. Mimo, iż po haluszkach nie byłem głodny, nie odmawiam. W górach się nie odmawia, szczególnie pomocy.
Gdy mówię, że nie jem mięsa, Peter deklaruje, że oni też nie jedzą – „tylko słonina być musi”.
Irina krząta się przy dzieciach. Z Tereską rozmawia po ukraińsku, Peter z Iriną i z Tereską po słowacku. Ja z Peterem i Iriną po Polsku, z dialektem rosyjsko-słowackim, jak trzeba. Później z Tereską próbuję po rosyjsku. Chłopczyk gaworzy po swojemu. Tak czy inaczej, w tej raczkowej, językowej Wieżyczce Babel rozumiemy się wszyscy nawet bez słów.
Wyjmuję na wierzch kupioną jeszcze w Polsce wódkę smakową o smaku, jak to ujął Peter – „pernika”. On natomiast wyciąga jeden z pysznych tatrzańskich likierów z dużym zapasem aromatu mocy w herbacie. Co jakiś czas zmierzamy też upolować świeżego Bażanta w barze.
Peter twierdzi, że Račkova dolina to najlepszy słowacki camping. Opowiada o skrytych niuansach pola, dlaczego kuchnia teraz ciepłych potraw nie serwuje, a toalety nieremontowane. Wszystko przez uparte dążenie do maksymalizacji zysku tanim kosztem w powiązaniu z lokalną politykę. Szczególnie szkoda nam smutnego pana za barem sprzedającego piwo, napoje i przekąski dla długiej kolejki. Sam musi wszystko wokół ogarnąć od świtu do zmierzchu.
Przyglądam się jak córka z pomocą mamy rozwiązuje logiczne łamigłówki z ukraińskiej książeczki dla dzieci. Nie kojarzę, aby istniał polski odpowiednik takiego „podręcznika” w czasach mych córek dzieciństwa. Pamiętam tylko infantylne kolorowanki, wyrokujące o przyszłej inteligencji dzieciaka po tym, czy wychodzi „za linię”, czy nie.
Gdy Tereskę znudziła logika, a mama odeszła na chwilę, bawię się z nią w układanie kształtów z patyczków. Dziecko wciąż się do mnie uśmiecha.
Irina w zadowoleniu pokazuje mężowi „śledzie” przy mym namiocie. Wyjaśnię – to pałeczki do sushi, za którym nie przepadam, ale dla tychże czasem na wynos kupuję. Następnie pałeczki w pół tnę, zaostrzam i oryginalne aluminiowe śledzie nimi zastępuję, gdyż lżejsze w ocenie mego plecaka.
Gdy mama utula dzieci do snu, Peter sprawdza pogodę na jutro. Wynik sprawdzenia nie zostawia złudzeń – wróci zima… Temperatura spadnie do 5 stopni. Mocno zawieje. Trudno to pojąć zważywszy, że dziś słońce rozgrzało termometr do 35 Celcjuszów. Ja wszelako pojmuję. Za często w górach bywam, więc znam i z pokorą szanuję ich kaprysy. Chłopak pyta, czy mam coś ciepłego do ubrania? Coś tam mam – odpowiadam. Ale czy to „coś” zdoła mnie dogrzać? – dumam w myśli. Staram se przypomnieć, czy przynajmniej buffa spakowałem? – Nie spakowałem. Peter odchodzi i szuka czegoś w swym namiocie. Po chwili wraca z solidnym t-shirtem i czerwonym, grubym buffem w roli podarków. Garderoba posiada nadruki tytułów imprez sportowych i „wspomina” jego starty rowerowe. Wzbraniam się, ale opcja ich nie przyjęcia nie podlega rozwadze.
Zima
W kolejne rano nic jeszcze nie zwiastuje powrotu zimy. Słońce po pobudce dnia znad horyzontu, wciąż z nawiązką spełnia swą sierpniową powinność.
Zwijam namiot. Rozmawiam chwilę z Iriną, która pierwsza na nogach z namiotu sąsiadów. W końcu ma chwilę dla siebie – pomyślałem. Na pożegnanie i ona obdarowuje mnie drobnym podarkiem. To ukraińskie glukozowe dropso-pastylki wzniecające energię w chwilowym braku jej dostawy. Posłużą mi, posłużą też innym w zażegnaniu „wysoko” kryzysów.
Żegnam z miłym wspomnieniem Račkovą dolinę.
Po dwóch przesiadkach docieram do wsi Vernar, aby rozpocząć właściwą część przygody.
Minąwszy tablicę obwieszczającą granicę Parku Narodowego Tatr Nizkich pogoda się załamuje. W ulotnej chwili „jesieni” przyodziewam to, co ma mnie ocieplić z „zagranicznych darów” i ze swego zapasu czekającego przezornie na wierzchu plecaka.
Nieco wyżej wiatr przytuli mnie tak mocno, że będę zmuszony się zgarbić, by nie dać się ponieść jego podrywom.
Nad pierwszym znaczącym szczycie mniejszych Tatr – Kralowej holi (1946 m) góruje wielki maszt nadajnika. Tam dostrzegę tylko zakotwienie ze „zjedzonymi” przez mgłę tuż nad podstawą linami. Poza tym tylko „mleko”, mimo iż szczyt ponoć zaopatrzony w infrastrukturę ludzką i widokową na pasmo „większego brata”.
Zima potrwa pięć godzin. Przez kolejne dwa dni będzie tylko zimno. Lato w swej okazałości pełnej krasie powróci dnia trzeciego.
Ale to już inna historia.