Drogowskaz „Jedź w Sudety” dostrzegłem w nagłówku Tygodnika Powszechnego nr 18-19 z maja 2023 r. Następnie spakowałem „podróż” w delikatesowy koszyk obok sera i warzyw.
Na 36 stronie znalazłem motto życiowe w tytule: „Życia szukaj w Sudetach”. Życie znalazł tam bohater wywiadu – Zbigniew Piotrowicz, którego redakcja Tygodnika mianowała mianem – „znawcy gór”. Wywiad „zahaczył” też o Borówkową Górę w Górach Złotych i przywołał me wspomnienia związane z tym cudnym miejscem.
Acz o tym za chwilę.
Roku 2018 nie zaliczę do udanych w „życiu równoległym”. Uraz przeciążeniowy, który głupio nabyłem z początkiem marca i uparty stan zapalny z nim związany pokrzyżowały me startowe plany na „dłuższą metę”. Co prawda zaliczyłem jeszcze kwietniowy Łódź Maraton i bieg ultra po Warmii, lecz oba występy bez większego szału w rezultacie skończyłem.
Bez żadnego już szału zarządziłem 5. miesięczną dyspensę od treningów i startów. Oznaczało to, iż nie wystartuję między innymi w opłaconym KBL-u (110 km) w ramach Festiwalu Biegów Górskich w Lądku Zdroju. O Festiwalu wspomniałem kiedyś przy okazji recenzji filmu „Biegacze”.
Do Lądka w lipcu jednak docieram. Wspólną podróż zaproponowała koleżanka Emilia, której starsza siostra – Joanna wystartuje tu na 240 km. Emilia poprosiła, abym pomógł wspomóc jej siostrę w przedsięwzięciu. Po sposobności ona pobiegnie Złoty Maraton, gdyż po Górach Złotych.
Wspomniana Joanna mieszka w Elblągu. Jest na swój sposób szalona w pozytywnym znaczeniu szaleństwa istoty. Wybiera wszakże starty i dystanse najtrudniejsze z dostępnie możliwych. Niedawno ustanowiła kobiecy rekord Polski w Mistrzostwach Polski w długim biegu o dziwnych jak dla mnie regułach.
240 km pobiegnie w parze ze swą koleżanką Dominiką od Biesów.

Odbieramy wspólnie pakiety. Numer startowy z mego zwracam organizatorom z deklaracją, że nie wystartuję i krótko mówiąc – moja w tym strata.
Dziewczyny swój „niedorzeczny” występ rozpoczną za kilka godzin, o 18.
Kolejnego dnia proponuję Emilii wycieczkę na Masyw Szczelińca. Zważywszy na długą kolejkę w oczekiwaniu na wstęp i tłok miedzy skałami, nie był to najlepszy pomysł.
Docieramy do Kudowy, gdzie czekamy na Joannę i Dominikę. Przybywają w dobrej formie, choć po „ledwo” 130 km i ponad 23 godz. zmagań, ściągnięcie i wymiana skarpet jest dla nich wyzwaniem wymagającym zewnętrznej pomocy.
W ramach innych drobnych usług kupię im w Żabce Radlera, bo haustu „inności smaku” w zimnych bąbelkach tuż przed powrotem na trasę ultraski, zaznały pragnienia.
Jeszcze w Olsztynie przeanalizowałem, rozpisałem, wydrukowałem i zafoliowałem tabelkę z międzyczasami z poprzedniej edycji na poszczególnych punktach kontrolnych. Dzięki niej – tak mi się wydawało – łatwiej skończą zawody nim minie 50 godzin. Dobrze mi się wydawało. Ściągawka posłuży im wsparciem.
Tej nocy, jeszcze przed północą pójdę, żeby kibicować wraz z grupką wesołych, bezsennych biegaczy pierwszemu zawodnikowi na mecie dystansu 240 km.
Rafał Kot – Góral z Mazur, jak sam siebie przedstawia wygra Bieg Siedmiu Szczytów i kolejne jego edycje w kolejnych latach. Ponieważ mieszka w Szczytnie, bieganie po szczytach nie stanowi dla niego widocznego problemu.
Jego czas na mecie to: 30 godz. i 22 min. Jakieś 3 długie minuty braknął mu do pobicia rekordu trasy. Na tym dystansie to wieczność…
Wzeszła poranna sobota, czwarty dzień pobytu. Będzie wreszcie się działo! Dziewczyny pokonują kolejne kilometry. Śledzimy ich postępy w sieci. Dobrze im idzie. Nie zasypiają na trasie. Realizują założenia czasowe z mego zestawienia. Dziś skończą.
Odprowadzam Emilię na start jej biegu. Dziewczyna wspomina coś o lekko przeciekającym camelbacku z wodą w jej plecaku.
Chwilę potem wyruszam na spacer tam, gdziem jeszcze nie zbłądził. Jest gorąco, podejście przyjemne, w dodatku nigdzie się nie śpieszę. Wchodzę na Trojaka, mijam kolejne narzutowe głazy w tych górach. Potem zielony, północny szlak Kurierów zaprowadzi mnie na Górę, skąd szybko nie zejdę, mimo iż w pierwotnym zamyśle miałem wejść i zajść dalej.
Są miejsca, w których mam ochotę przykuć się łańcuchem, a następnie poprosić o azyl. Borówkowa Góra zasłużyła na takie schronienie.
Pierwsze, co mnie urzekło i trudno tam przeoczyć, to wieża widokowa. Zaprojektował i wzniósł ją w górę Czech o elementarnym poczuciu estetyki w guście. Nie przypomina stalowych, szkarłatnych potworów z kratownic lub drewnianych ambon na wzór tych z obozów lub polan zagłady ludzi i zwierząt. Po czeskiej stronie „ziemi niczyjej” ubitego szlaku poza wspomnianą wieżą mamy czynny kiosk z piwem, przekąskami, wiatą i parasolem.
Polska zaś strona oferuje ławy, miejsce na ogień, krzyż, kapliczki i tablice upamiętniające religijne, tudzież konspiracyjne objawienia.
Wybieram chwilowo czeskie atrakcje. Nabywam w kiosku zimną Holbę z nalewaka za 6 zł, gdyż w czeskich Górach Złotych złotówka też akceptowalna.
Z nawyku weryfikuję wysokość jednej góry po obu stronach wspólnej granicy. Czeska Boruvkova hora ma 899 metry. Wysokość naszej Borówkowej Góry pomiarowy dumnie zaokrąglił do 900 metrów.
Dostrzegam wolontariuszkę przyodzianą w identyfikatory Festiwalu. Podpytuję, który bieg tędy przebiega? Okazuje się, że półmaraton i maraton. Dziewczyna będzie „przekaźnikiem” rozdzielającym oba biegi, tylko brak jej lizaka. Połówkę pokieruje w dół na lewo, trasą mego późniejszego powrotu. Maraton Emilki pogna prosto, tam gdzie poszedłbym zaraz, gdyby mnie nie „przykuł” Borówkowej uroku azyl teraz.
Siadam więc z piwem przy ławie czekając na biegaczy. Przysiada się rowerzysta, który dodatkowo chwali niuanse miejsca i okolic z perspektywy tras rowerowych. Pytam, czy wejście na wieżę jest darmowe, ewentualnie gdzie płacić? Jest darmowe – odpowiada.
Pojawia się elita biegaczy obu biegów. Dopijam piwo i wchodzę na wieżę zwiedzić świat z „jej wysokości” borówkowej punktu widzenia. Świat dostrzegam okazały, rozległy, oko kojący.
Po zejściu mą uwagę przykuwa borówkowy azyl w „leżakowaniu” na tyłach wieży po spożytym posiłku. Naczynia niepozmywane również przysnęły w nieładzie. Przystaję na chwilę wpatrzony w błogość ulotnej sceny.
Zamawiam drugą Holbę. Sam jej wszelako nie wypiję, podobnie jak trzeciej i czwartej… Na ścieżce biegu częstuję nią biegaczy i biegaczki dłuższego dystansu. Większość nie odmawia. Bierze łyka z plastikowego kubka, dziękuje, uśmiecha się, biegnie dalej. Jeden z biegaczy klaszcze stopami w podzięce w podskoku. Dla innego jestem teraz bogiem. Nie od dziś wiadomo, iż zimne piwo latem w umiarkowanych ilościach to najlepszy izotonik.

Przybiega Emilka. Z dala dostrzegam jej skwaszoną minę. Pytam, co się stało? Okazuje się, że woda w jej bidonie wybrała „inny” strumień ujścia i teraz dziewczyna jest jej pozbawiona. Proponuję łyk piwa, nim pomyślę, co dalej. Odmawia. Przypominam sobie, że mam w plecaku małą, nienapoczętą butelkę Cisowianki. Wręczam ją w dobrej wierze służenia pomocą. Tej też nie przyjmie w niepojętym mi uporze?! Jak sobie poradzisz bez wody w upale? – pytam. Poprosi o picie innych biegaczy – odpowiada. Macham ręką w rezygnacji, niech se biegnie dalej. Da radę. Wracam do swej misji częstowania biegaczy w Górach Złotych eliksirem złotym, bądź co bądź wzgardzonym przed chwilą.
Schodzą z Borówkowej trasą półmaratonu wszyscy już przebiegli. Napotkam jedynie bufet zwijający swe podwoje. Kilka kilometrów przed Lądkiem trasa mego powrotu pokrywa się z końcówką trasy biegu głównego. Nieliczni, wyprzedzający mnie biegacze nie są skłonni do wymiany choćby uśmiechu. Dla nich to 40 godzina górskiej udręki, za którą zapłacili. Brawa czy słowa pocieszenia do nich nie docierają. Przypominają mi zombie z horroru Romero, z tą różnicą, iż w miejsce nocnej krwi – żądni za dnia mety.
W Lądku czekam na Emilię. Jest, dobiega, żyje, nieodwodniona! Na mecie wyciąga z plecaka niemiłosiernie pogniecioną butelkę po coli, którą pożyczyła i dopełniała wodą na punktach kontrolnych.
Po odświeżającej kąpieli wodą życia, zmywającą pot i znoje teraz, ponownie zmierzamy na metę doczekać finiszu Joanny i Dominiki.
Nieprzypadkowo spotykamy tam przyjaciół z Olsztyna. To Gosia i Michał, czyli tzw. „Szejkowie” od wspólnych, lokalnych projektów przygodowych i opieki nad kotami, gdy potrzeba dłuższego wyjazdu zaiskrzy. Michał przyjechał z zamiarem startu w ekstremalnym, górskim MTB. Zajmie jedno z ostatnich miejsc, ale i tak cieszymy się wszyscy, że ukończył w zdrowiu kilkuetapowe zawody, zważywszy na masakryczny profil trasy.
Wreszcie po 49 godz. i 55 min. wytrwałe, wyczekiwane, wypatrywane nasze bohaterki mijają linię mety, w dodatku w uśmiechach.
Lecz chwilę po radości z ukończenia i przyjęciu należnych im gratulacji i podziwów w zażenowaniu wspomną słowa „zrytego” biegacza, którego poznali i co rusz mijali na trasie. Kilkadziesiąt kilometrów przed metą oznajmił im, iż „nie dotrwają do mety w limicie czasowym”. Zestresował tym samym na chwilę dziewczyny. Mój „przewodnik” mówił inaczej. Uspokoił. Zdążyły w limicie.
Mieliśmy wracać do Olsztyna jeszcze w sobotę. Ale ponieważ Joanna wybiegała trzecie miejsce w kategorii wiekowej, wrócimy po jej hucznej dekoracji – w niedzielę.
I to by było na tyle.
Albo nie!
Wejdę jeszcze chwilą pamięci na Borówkową Górę.
Nad okienkiem kiosku z Holbą wisi dwujęzyczna tablica informacyjna, o której zapomniałem. Wspomniał za to o niej „znawca gór” przeinaczając trochę treść, choć sens przesłania pozostał ten sam. Polska wersja łacińskiego przysłowia (zacytuję z błędami) podpowiada: „Niech ludzie jedzą i piję, po śmierći nie będzie już żadniej przyjemnośći„. Jak już mówiłem i przypomnę – po naszej stronie szlaku mamy krzyż, religijne tablice i kapliczki „upamiętnienia”.
Przesłanie od początku kłuło w oczy reprezentujących nasze interesy „strażników” słusznych dróg. Pod naciskami „cenzury” tablica została nawet na jakiś czas ukryta w przeczekaniu, żeby nie prowokować zarzewia kolejnego konfliktu na Ziemi Kłodzkiej. Do zdarzenia nawiązał reportażem Mariusz Szczygieł w zbiorze „Laska nebeska”.
Od kilku lat ponownie wisi przykuta nad oknem z „grzechami” wskazując, w czym szukać nielicznych „przyjemności” w krótkim życiu. Sugeruje przy tym przemyśleć, gdzie meta naszego azylu – na chwilę – bądź wieki.
Drogowskaz na górę zatracenia i azulu marzenia.