Dakota z Chatki w Zyndranowej

Dotarłszy na miejsce kolejnego, krótkiego spoczynku w Zyndranowej od razu wiem, kto tu zarządza. Wołają ją Dakota.
Mimo, że bazową lub w tym przybytku raczej chatkową zostanie okrzyknięta za dwa dni, to Ona zna wokół wszystko. Szukając w kuchni Chatki durszlaka, niedbałym gestem głowy w kierunku wskazuje mi miejsce jego ukrycia na wierzchu.

Zyndranowa w Beskidzie Niskim

Przeprowadza pierwszy wywiad:
– Na długo przyszedłeś?
– Na jedną noc.
– Tylko? Jak po raz pierwszy przyszłam tu z zamiarem jednej nocy, zostałam tydzień…

Goszczę się w przestrzennej izbie. Dodatkowo obowiązuje zniżka cenowa dla turystów z plecakiem. Podoba mi się ta inicjatywa. Pozostali lokatorzy mej rezydencji zwiedzają tymczasem okolicę. Poznam ich kolejno później.

Tego dnia zadebiutował w Chatce nowy opiekacz z opcją gofrów. Ktoś zamarzył sobie tych drugich. Zakwitająca dziewczyna pojedzie rowerem do Jaśliska po brakujące półprodukty.
Gofry z kolorowym nadzieniem lub pudrem do wyboru wyjdą pyszne i pachnące. Niczym magdalenki u Prousta przywiodą mi smak dzieciństwa i inne wspomnienia.

Odnoszę wrażenie, że w Zyndranowej wszyscy się znają. Z rzadka pojawi się ktoś obcy. Dziś ja.
Najmłodszy lokator ma niespełna 6 tygodni i ledwo wyrasta znad piersi mamy. Mieszka z rodzicami w namiocie. Najstarszy ma powyżej lat  60. Będzie spał w mej izbie.

Obchodząc zwiedzam obiekt. Siadam na bujanej ławce przy wiacie ogniska. Pojawia się Dakota szukająca spokoju i cienia do czytania przy nieczynnym jeszcze ogniu. Chwilę rozmawiamy. Tradycyjne pytania podróżnicze – skąd jesteś, skąd dziś, dokąd jutro zmierzam? Gdy mówię, że jutro Nowy Łupków, ogranicza się do lakonicznego – „No taaak”… Jakby w głosie zawarła niedowierzanie, że dam radę przejść z ekwipunkiem ponad 40 km w upalny dzień. Często mi chyba nie dowierzają. Dla połowy mijanych dla szlaku me dzienne odległości i tempo marszu to jakaś abstrakcja. Cóż wszakże poradzę, że się nie zatrzymuję, że wciąż uciekam „sam przed sobą” lub się ścigam „sam ze sobą” i „sam w sobie” potrafię? Drugiej połowy na szczęście to nie obchodzi.

Dakota z ZyndranowejKobieta tym momencie raczej nie potrafi skupić się w na czytaniu w samotni. Chwilę po mnie wraca do gwaru.
Ekipa remontowa złożona z pasjonatów Chatki, w tym aktualna bazowa Sylwia ulepsza drewniany prysznic. Od teraz będzie miał zadaszenie i „nowoczesny” system obiegu zimnej wody ze studni, chyba że promienie słońca dadzą radę podgrzać bojlerowy baniak z plastiku powyżej.
Bezczynne siedzenie Dakotę mierzi. Musi mieć zajęcie. Po zaopatrzeniu kuchni w zapas czterech wiader wody ze studni, chwyta łopatę i przerzuca ziemię przy kompostowniku.

Wracają moi współlokatorzy. Poznaję młode małżeństwo, Michała i Jolę trochę słuszniejszej postury. Każą na siebie mówić „Borsuki”. Ksywka jeszcze ze studiów. Pochodzą z Nowego Sącza, lecz podobnie jak Dakota mieszkają w Krakowie. Ojciec młodego „Borsuka” i jeszcze jeden chłopak postanowili chwilę odpocząć w drzemce.
Dakota opowiada anegdotę o braku telewizora. Pozostali również deklarują jego niemanie. Zawstydzony jegoż posiadaniem, nie włączę tegoż przez prawie trzy miesiące.

Rozkręca się mrok wieczoru, a wraz z nim impreza na ganku schroniska. Młodzi przynieśli gitarę i śpiewnik w ebooku. Opowiadają o dzisiejszej wycieczce i fascynującym znalezisku. Konkretnie to fragment dobrze zachowanego, łemkowskiego kola od wozu wystającego z nad ziemi.
Pojawia się ojciec 60+. Jest entuzjastą ptaków. Chwali się krukami, które dziś dostrzegł na niebie. Widząc jego ptasi zapał przybliżam mu aplikację na komórkę identyfikująca konkretnego ptaka po jego ćwierkaniu. Zaszyty algorytm nawet w człowieku dostrzeże ptaka, gdy ten zagwiżdże jak skowronek. Rozpoznany wówczas gatunek to Homo sapiens. Jest pod wrażeniem możliwości apki. Zapisuje jej nazwę na później.
Z jego ust ponownie słyszymy opowieść fragmencie wystającego koła. Wchłaniane nalewki pomagają wyobraźni wyjaśnić, co kiedyś zaszło. Mianowicie koło jest tylko fragmentem większej całości. Niżej „zakopał się” przewrócony do góry nogami powóz z zastygłym koniem i  woźnicą z batem…

Do towarzystwa dołącza Janusz. W odróżnieniu gadżetu Michała jego śpiewnik to pożółkłe, ręcznie zapisane zeszyty wraz z luźnymi kartkami rodem z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Są dla niego niczym cenne manuskrypty noszące wspomnienie „czasów niemocy”, do których często potem nawiąże.
Wraz z jego pojawieniem historia koła w ziemi zatacza kolejne kręgi. Wspomnienie znaleziska przez kolejną osobę budzi gromki śmiech. Chłopak początkowo nie pojmuje przyczyn rozbawienia. Zaraz się okaże, że nikt „znajdy” nie uwiecznił w pamięci telefonu, aparatu czy staromodnej kliszy.

Cofamy się w czasie. Dyskusja skręca na manualne umiejętności Łemków. Znalezisko tylko potwierdza, iż byli bardzo dobrymi kowalami, rzemieślnikami, artystami. Trudno to kwestionować. Cerkwie, które przez w ostatnie lata mijam na swej Wysokiej Drodze najlepszym tego przykładem.
Historia nie potraktowała Łemków łagodnie. Moi rozmówcy twierdzili, że Akcja Wisła była decyzją Stalina. Wszystko to chyba bardziej skomplikowane. Społeczność nie wykształciła tak silnej tożsamości narodowej, jak miało to miejsce w przypadku narodu ukraińskiego. To prawda, poza kontaktami urzędowymi i handlowymi nie poddała się też polonizacji. Dodatkowo nowa władza postrzegała ich jako ludność wrogą państwu i potencjalne zarzewie przyszłych konfliktów narodowościowych. Co więcej, argumentowała, że współpracowali z okupantem niemieckim, a po wojnie z podziemiem ukraińskim.
Przymusowa tułaczka dla każdej nacji jest dramatem. Należy jednak uczciwie podkreślić, że Łemkowie z terenów wschodniej Rzeczypospolitej mieli wybór, czy szukać przyszłości na ziemiach odzyskanych, czy na bliższych im kulturowo, językowo i religijnie terenach dzisiejszej Ukrainy. Faktem jest, że całe wsie wybrały Ukrainę.
Natomiast argument o wspieraniu UPA…? Mając przystawiony do skroni pistolet, odmówić „wsparcia” komukolwiek (UPA, wyzwolicielom, wyklętym…) można było często tylko raz.

Jak to w Polsce bywa, nawet w przyjaznej Zyndranowej zaiskrzył uparty podział na dwa obozy. Obóz „śpiewno-gitarowy” schronił się na ganku Chatki. Obóz „ogniskowy” w oddalonej nieco wiacie ogniska. Zachęty „ogniskowego” – żebyście dołączyli do nas – pozostaną bez echa. Nikt się nie przeto ruszył z zamiarem przemieszczenia. Michał podkreślał, że w bliskości ognia rozstraja się i psuje jego instrument. Podobnie grupa ogniskowa nie garnie się do śpiewu, mimo wyśpiewanego argumentu, iż „Dla wszystkich starczy miejsca…”

Trwa koncert. Repertuar muzyczny nie pozostawia złudzeń. Towarzystwo zafascynowane zwłaszcza Kaczmarskim i Stachurą. W przerywnikach wybrzmi coś Wysockiego, „Majster Bieda”, czy „Niebo do wynajęcia”. Poszczególne teksty piosenek, głównie przez Janusza są interpretowane i „usprawiedliwiane” nieszczęsnym życiem bardów, tudzież własnymi przemyśleniami.
Michał dobrze gra i śpiewa. Zna nuty, improwizuje. Janusz poprzestaje przy śpiewie i narzucaniu repertuaru. Kiedyś też grał. Z Michałem stanowili ponoć zgrany, wart pamięci duet. Zebrani, w tym Dakota próbują go namówić, aby ponownie przytulił instrument. Niemniej nic z tego nie będzie. Jest uparty. Twierdzi, że jak on grał i śpiewał obok dobierały się pary, miziały, potem kolejno odchodziły. Na koniec on zostawał sam, ze swą gitarą przy dogasającym ogniu. Od momentu gdy przestał grać, sytuacja się odwróciła. On dobierał i miał branie. Ot i runął mój stereotyp „chłopaka z gitarą…”
Między utworami, wspominki. Poprzednio kultowymi miejscami spotkań były też Niemcowa i Otryt. Wspominali żywych i już martwych. Wspominali czasy powszechnego pijaństwa.

Janusz na chwilę zmienia temat. Opowiada o butiku odzieżowym w Krakowie, który prowadzi. Gdy mamuśki przymierzają fatałaszki on czasem pilnuje i słucha ich dzieci. „… Prosze pana, prosze pana, a wie pan cio. Będę miała braciszka. Zrobili mi go rodzice. W noci. Bo w dzień się ciągle kłócą„. Butik mały. Głos dziecka dotrze do odzianych ubrań szybciej niż czerwona na twarzy mamcia zdąży zareagować. Zbyt późno chwyci dzieciaka za rączkę i bez ciuszka i „do widzenia” zniknie zawstydzona dostępną kolekcją.

Na warsztat wchodzi SDM ze „Z nim będziesz szczęśliwsza”. Nie mam litości dla tekstu tej piosenki, notabene autorstwa Stachury. Po zakończeniu prowokuję dysputę.
Czyli co? Podmiot liryczny każe jej coś „dobrze zrozumieć”. Ma przeto pojąć, że z kimś innym (kogo chyba zna?) „będzie szczęśliwsza, dużo szczęśliwsza”. Ponieważ kocha „ogromnie lub jeszcze bardziej może”, jako dowód swej miłości proponuje, co…? – „wrzosowisko!”. Zaiste – wspaniała perspektywa! Zamiast stabilności życiowej i dobrego seksu w czystej pościeli – „wrzosowisko”, z atrakcjami w postaci komarów, boreliozy, chłodu nocy i poranka, za to bez zasięgu, Ubera i Pysznego.pl. Tam, zakładam teoretycznie, się naćpają, bo jakże inaczej idzie „zapomnieć wszystko?”. A może zrobią krok dalej, ku wiecznemu zapomnieniu…?
Nikt z obecnych nie wstawi się tym razem za „podmiotem”. Powróci temat rozchwiania emocjonalnego i nieprzystosowania do rzeczywistości Stachury.

Bardy w swych ekstrawagancjach (na pokaz?) bowiem tak mają: Ponieważ są bardami nie muszą nawet – jak mówił Stachura o sobie – umieć grać i śpiewać. Bardy (z tych czy innych przyczyn) czasem młodo, nagle umierają. „Młoda” śmierć jest dla ich fanów kolejnym spoiwem podbudowy kultu. Nie mniej (może nawet bardziej?) istotnym niż – znów przykład Stachury – infantylna często twórczość.
Przeto, kto chciałby oglądać i słuchać Stachurę po osiemdziesiątce? Wystarczy popatrzeć i posłuchać Pietraka… Ten sam rocznik.

Mniejsza wskazówka na dobre zagościła po północy. Towarzystwo powoli milknie w wewnętrznych zadumach. Gitarę przejmuje Dakota, żeby po krótkich wprawkach, subtelnym głosem zaśpiewać znaną mi piosenkę:

„(…)
Nie odwracaj oczu i wzrokiem nie uciekaj
Daj mi wreszcie poczuć że to nie jest gra
Czasu tego szkoda on brzegi rwie jak rzeka
Żebym mogła doczekać daj mi znak
Bo tonę.”

– Pięknie – komplementuję jej interpretację.
– „Czerwony Tulipan”.
– Wiem. Też mieszkam w Olsztynie. Wspominałem Ci przy wiacie ogniska.

W uśmiechu tonie nasza znajomość.