Wałbrzych
Ultrabieg Sudecka Setka był poniekąd pretekstem, by zwiedzić wpierw Wałbrzych, gdyż nigdy tam nie byłem.
Ale tak bywa, gdy się wcześniej czegoś nie sprawdzi lub nie dopyta… Po stacji Miasto, gdzie należało wysiąść jak w Toruniu, pociąg długo jechał i jechał lasami, dolinami odsłaniając „rozlazłość” miasta. Wreszcie zatrzymał się w na stacji Wałbrzych Główny, czyli jak się zaraz okaże, „nigdzie”.
Wraz ze mną wysiadła jedna kobiecina z wielką walizą. Stary budynek dworca przywitał na spusty zamknięty. Z atrakcji, nieopodal widoczna winda szybu górniczego nieczynnej kopalni. Jedyną, zagubioną taksówkę zajmie wspomniana kobieta, kuracjuszka „sanatoryjnego kierunku”. Poza pętlą autobusów miejskich nie było tu nic godnego uwagi i nadziei. Nadzieja bardziej przygasła, gdy najbliższa rozkładowa 12. w kierunku miasta nie raczyła przyjechać, mimo iż był piątek, czyli dzień jakby rozkładowo roboczy? Czekam więc samotnie, nie wiedzieć na co. Na przystanku pojawił się starszy pan, który też jakby na coś czekał. Pytam, na co tu jeszcze można czekać?: „Zaraz powinien być busik” – odpowiedział.
Wsiadamy do rozklekotanego, pustego busa. Drugi pasażer zna kierowcę. Dla podtrzymania konwersacji jarają wewnątrz śmierdzące papierosy chyba z przemytu. Ale przynajmniej jadę. Do miasta jadę!
Zwiedzanie
Zaplanowałem optymistycznie, że zwiedzę dziś słynny w tej okolicy Zamek Książ. Przynajmniej obejdę bryłę. Nie zwiedzę. Według kolejnego rozkładu musiałbym ponad pół godziny doczekać na autobus nr 8. Kursuje aż jeden na godzinę. Dysponując jednak pamięciowym wglądem w piątkowe zwyczaje tutejszego MZK wolę nie ufać, że coś do Zamku dojedzie i jeszcze zawróci.
Po spożyciu czegoś „nic specjalnego” szwendam się po śródmieściu. Jestem tuż po lekturze „Ciemno, prawie noc” Joanny Bator i przyznaję, trochę z perspektywy powieści ma percepcja postrzega miasto; Niedoinwestowanie, zaniedbane kamienice. Zgarbieni, smutni ludzie. Witryny sklepowe „z poprzedniej epoki”… Jakbym po „bocznej” Łodzi przed kilkoma laty błądził. Ale w Łodzi odnajdywałem przynajmniej klimat filmów z „powojnia”. Tu nic nie dostrzegam w zachwycie.
Dość! Podobnie jak jakiś czas później przez film na podstawie wspomnianej powieści, tak teraz przez Wałbrzych nie chciałem dłużej brnąć. Czekam na przystanku, który przybliża mnie do Boguszowa-Gorców. Pomarańczowy śnieg przystankowych petów przykrywał szarość chodnika.
Autobus szczęśliwie odjechał w swej porze.
Boguszów-Gorce
Dla samej chwili startu w nocnym biegu w Boguszowie-Gorcach warto biegać, czyli Żyć. Wieczorową porą całe miasteczko wyległo na rynek i okalające uliczki oklaskiwać i życzyć biegaczom „dobrej nocy”. Rozbłysnęły sztuczne ognie. Wystrzeliły w górę race. Grała muzyka. Ze wzruszenia aż łezka mi się wymknęła i spłynęła w dół po korycie zmarszczki. Nie przyczyniła się do odwodnienia organizmu. Wiedziałem, że będzie to dobry start. I taki też do mety pozostał.
Sudecka Setka
Dla niektórych jedną z fajniejszych składowych górskiego biegu ultra jest wyścig „ku samotności”. Jam jest ten „niektóry”. Początek wygląda podobnie. Na linii wystrzału staje radosny, zamyślony lub trochę zestresowany (debiutanci) tłum biegaczy. Na pierwszym podbiegu peleton rozplata się w oświetlony od czoła sznur gęsiego. Tworzą się większe i mniejsze grupki scalane przez podobne tempo. Zaczynasz rozpoznawać twarz. Oceniasz możliwości potencjalnych rywali. Wyprzedzasz i jesteś wyprzedzany. Wymieniasz pojedyncze zdania. Rozmowy zarezerwowane głównie dla znajomych, którzy chwilowo lub do końca zaplanowali biec obok wspomagając się, gdy kryzys nasta w rutynie cierpienia.
Nagle moja wcześniejsza krytyka Wałbrzycha przygasa w jego poświacie. Sudecka Setka odsłania jego inne oblicze. Z perspektywy podbiegu i góry Chełmiec nocne, rozlaźle oświetlone miasto wygląda okazale. Noc, niczym sen widoczne czyni cuda w kwestii postrzegania niektórych miast i zdarzeń.
„Komfort” Sudeckiej dopada mnie po przebiegnięciu kilometrażu maratonu. Teraz biegnę „sam na sam” ze swym cieniem i myślami. Eksperci w mądrych poradnikach biegania ultra sugerują, aby też myślenie wyłączyć, bo zużywa cenną teraz energię po próżnicy. Ciekawe ile oni watów zużyli na wymyślenie niemyślenia?
Bywa, że na dłużej lub krócej dosięgniesz towarzystwa, bo raźniej. Jednak, gdy współtowarzysz „ma potrzebę” zostać w tyle, nie czekasz na niego. Jeśli ty nie trzymasz jego tempa, nikt są za tobą się nie obejrzy.
Spotkania
Teraz trwa przy mnie jedynie mój cień w świetle czołówki. Na niego zawsze mogę liczyć. Czasem wskaże mi drogę. Nie przyśpiesza i nie zwalnia, gdy nie trzeba. Nie ma pretensji, gdy chwilowo zbłądzę lub zbyt długo na punkcie żywieniowym się guzdram.
Na 50 km, o dziwo, dogania mnie dziewczyna. Jak się zaraz okaże, Ewa. Chwilę potem dołączy do nie chłopak, Tomek. Znają się, rozmawiają. Biegnę dłuższą chwilę tuż za nimi. Lecz chłopak nagle przypomina sobie, iż chce złamać 11 godzin w biegu i zostawia nas z tyłu. Ponieważ nasze tempo nam teraz pasuje, biegniemy przy sobie. Nie rozmawiamy na poważne tematy. Wymieniamy głównie uwagi, co do poprawności kierunku trasy. W pewnym momencie dziewczyna oznajmia, że „musi siku” i skręca „na stronę”. Ja i mój cień nie czekamy, nie wypada, nie prosiła.
Na szczycie Góry Dzikowiec (55 km) ulokowano punkt kontrolny i bufet. Chwilę po mnie dociera tam Ewa, lecz nie sama. Przywodzi za sobą inne dziewczę. Wyrosła niczym Wenus z muszli Botticellego, tyle że odziana. Nie pamiętałem jej ze wcześniejszych mijanek, a trudno byłoby przeoczyć. „Wenus” jest niezdecydowana, czego chce? Obsługa proponuje jej bułki z różnym wnętrzem – nie, słodkie ciasto – nie, kawa, herbata – nie. Ale z uznaniem przyjmuje nalaną przeze mnie colę.
Zbiegi
Na imię jej Aleksandra. Za chwile da mi szkołę „sfruwania”, aż miło za nią pofrunąć. Potem ja pochwaliłem się swą techniką, będąc tuż przed nią. O wygranej w biegu górskim decydują zbiegi. Paradoksalnie, im szybciej zbiegasz, tym bezpieczniej zbiegasz. Ewa została w tyle, bowiem jej zbiegi nie doganiały naszych.
Po wypłaszczeniu terenu biegnę tuż za Olą. Dobra jest! Szybko zasuwa zważywszy na przebyty już kilometraż. W pewnym jednak momencie, będąc 2, 3 metry przede mną, wyciąga chusteczkę, skręca, przykuca… Kolejna?! – myślę sobie. Cóż…, nie czekam, biegnę dalej.
Spotkamy się dopiero na mecie. Będzie trzecia w kategorii pań, tuż za Ewą.
Rezygnujesz?
Na 72 km zaliczam kolejny punkt kontrolno-odżywczy. Można tam zrezygnować z dalszego biegu i wciąż być jakoś sklasyfikowany z medalem ukończenia. Czterech młodych, modnie odzianych w sportowe ciuchy chłopaków czeka „w rezygnacji” na transport do Boguszowa. Jednemu z nich zwracam znaleziony po trasie elastyczny bidon Salomona.
„Rezygnujesz?” – pyta pan z obsługi punktu. Zaskakuje mnie tak postawione pytanie. Nie tak się motywuje do dalszego wysiłku. – „Nie, bieg ultra jeszcze się dla mnie nie zaczął” – odpowiadam prowokacyjnie, może nie do końca zgodnie z prawdą. Chłopaki spuszczają w tym momencie głowy. Żaden nie wstanie, by pobiec dalej, do końca.
Tomek
Jakoś po 80 km ponownie dogania mnie Tomek, ten od Ewy. Patrzę na niego zdumiony. Nie pamiętam, abym go wcześniej ponownie wyprzedzał. Od rozstania z dziewczynami nikogo nie wyprzedziłem, ani nikt mnie nie wyprzedził. Jest rozgoryczony. Pomylił trasę. Ponad 20 minut w plecy. 20 minut, które pozwoliłoby mu na złamanie 11 godzin, co było – jak może pamiętacie, celem jego startu.
Razem docieramy do legendarnego, ostatniego punktu „nawadniania” na 86 km. Trzy kilometry przed metą, pokręcając tempo ponownie zostawi mnie samopas. Pocieszam się, jest ode mnie jakieś 20 lat młodszy, bo lepszy. Zachował więcej sił. Asfaltowo-brukowa końcówka i palące słońce przedpołudnia skradną mej myśli resztki motywacji do ścigania. Truchtam wolno, byle do mety.
Najwyższy stadion
Na mecie najstarszego nocnego ultramaratonu w Polsce, przed ceremonią dekoracji na najwyżej położonym stadionie piłkarskim z naturalną murawą też w Polsce, rozmawiam przy piwie z dwójką biegaczy z Wałbrzycha. Stratowali na dystansie nocnego górskiego maratonu. Gdy się wywiedzieli, żem po setce, pierwsze o co pytają, to czy ekipa „wolontariuszy” na 86 km była jeszcze trzeźwa?
Opis tego punktu wymaga specjalnej wzmianki. Chłopaki co roku urządzają tam piknik na wypasie. Prócz tego co organizator biegu zapewnia, stół niemalże szwedzki, choć nie z Ikei, uginał się pod ciężarem wszelakich dóbr. Jest karkówka z grilla, domowe przetwory, weki, kolorowe surówki. Na życzenie jajecznica lub… wódka, jakby trafił się biegacz spragniony „inaczej”. Mój towarzysz skorzystał z tej ostatniej opcji. Zna klimat i co rok korzysta. Może też dlatego wyprzedził mnie w upalniej końcówce? Wysnułem tezę, a moi rozmówcy tylko potwierdzili, że Polaki zawsze znajdą pretekst, aby się od żon wyrwać dla potrzeb wolontariatu, krzewienia kultury fizycznej i sportu.
Podpytuję tubylców o Wałbrzych i perspektywy jego rozwoju. Opowiadają raczej o ich braku. Zamknięte kopalnie i huty szkła, kulejąca strefa ekonomiczna, skąd nawet złotówka nie trafia do budżetu gminy. Ogółem marazm. Siostrzenica bardziej rozmownego studiuje weterynarię w… Olsztynie i nie zamierza wracać. Ten mniej rozmowny pracuje na co dzień w Niemczech. Nie wiedzie mu się najlepiej ani zawodowo, ani prywatnie. Na sport też braknie czasu, choć w przeszłości ponoć był dobry. Opowiadają o innych biegach w Wałbrzychu: Morderczym półmaratonie i biegu trasą najdłuższego tunelu kolejowego w Polsce. Zapraszają.
Pan Edward
Mają tam swego „idola”. Pan Edward Baczewski z Wałbrzycha w przeszłości 11 razy wygrywał Sudecką Setkę. W ubiegłym roku coś jednak poszło nie tak w jego mózgu i ledwo go odratowano. Ma miejsce zbiórka do puszki na rehabilitację pana Edwarda. Gdy bohater się pojawia rozmówcy zostawiają mnie, by czym prędzej się z nim przywitać. Przed dekoracjami pan Edward zostaje wywołany na scenę. Mówi z trudem kilka wzruszających, nagrodzonych oklaskami słów.
Znajomi
Po oddaleniu się nowych, natychmiast znajduję kolejnych, tym razem wcześniej znanych mi znajomych. To Krystyna i Paweł. Pracujemy w jednej firmie. Poznaliśmy się na branżowym Rajdzie w Bieszczadach. To właśnie Krysia zachęcała mnie do tego startu, a ja uległem jej namowom mimo, że Sudecka Setka już wcześniej była na liście mych życzeń. Do spotkań z Pawłem mam w tym półroczu „szczęście”. W lutym Wiązowna Półmaraton, w maju Gdańsk Maraton, a teraz Boguszów, gdzie pobiegł maraton. Uraz nie pozwolił na występ Krysi, która tylko kibicowała. W maratonie biegła jeszcze jedna „Psotka” ze wspomnianej ekipy. Żałowałem, że nie mogłem tym razem wymienić z nią kilku uśmiechów i drobnych złośliwości. Natychmiast po swym biegu wracała do swego Wrocławia.
Po dekoracjach i pożegnaniu z Krysią podszedł do mnie wspomniany pan Edward. Łamliwym głosem powiedział, że gdyby był zdrowy startowalibyśmy w jednej kategorii wiekowej. Obejmując go serdecznie wyraziłem nadzieję, że w przyszłym roku pościgamy się i w zdrowiu i w kategorii.
Siedzisko
W ciągu całego wyjazdu dwukrotnie soczyście przekląłem i to w myślach.
Pierwszy raz, gdy będąc na miejscu potwierdziłem, to co wiedziałem już w pociągu, że jednak nie zabrałem z lodówki żeli energetyczne na bieg. Drugi, gdy stojąc na podium „w kategorii” wręczono mi zapakowaną w bawełniany worek ciężką, stalową konstrukcję bliżej nieokreślonego przeznaczenia. „Co to k… jest, jakiś pie… statyw?” – dumałem. Przy bliższym oględzinach statyw okazał się krzesełkiem dla wędkarza. Jakieś 3-4 kg wagi. Widoczna naszywka marki sportowego marketu nie cieszącego się mą estymą świadczyła, że sponsor pozbywa się rupieci.
Próbuję myśleć pozytywnie. Mam krzesełko wędkarza… Hurra! Co prawda ryby wędką przestałem łowić dobre 35 lat temu. Potem, owszem zdarzało mi się „łapać niekonwencjonalnie”. Ma to swą definicję w SJP, a nawet przedawniony w mym przypadku paragraf karny. Może dobra pora ponownie zacząć?
Potem znów dopada mnie zwątpienie. Wciąż brak mi wędki, żyłki i haczyka. Nawet nie jestem na tyle zmęczony, by teraz wygraną wypróbować siadając. Prócz „siedziska” mam wypchany plecak, plus dwie torby z pucharami, przyprawami i innych pierdółkami z mety i z obfitego pakietu startowego. Dowiezienie tego wszystkiego do Olsztyna, bez gwarantowanego miejsca siedzącego w bilecie będzie większym wyzwaniem, niż ukończenie biegu górskiego na podium. I nikt nawet nie zaklaszcze.
Próbuję pozbyć się „złomu”. Tylko nikt „z zaczepianych” nie chce go ani kupić za bezcen, a tym bardziej wziąć darmo. Poznane chłopaki z Wałbrzycha odpowiedzieli zdawkowo – „przyda ci się”.
Nie zostaję na losowaniu dodatkowych nagród dla biegaczy z obawy, że znów coś wygram i nie dowiozę.
Ola
Tak się złożyło się, że z najwyżej położonego stadionu wracam wraz z poznaną na trasie biegu Aleksandrą i jej koleżanką. Ola, (wcześniej – Wenus) postawna, zgrabna Boguszowianka wystrojona w zwiewną kieckę i czerwone szpilki schodzi po kamiennym bruku. Widzę, meczy ją to schodzenie. W końcu poddaje się i zdejmuje buty. No tak myślę sobie, łatwiej 100 km po górach przebiec wskakując na podium, niż 100 metrów w szpilkach po bruku zejść. W opinii mej żony – „Szpilki na wysokim obcasie wymyślili faceci, żeby jeszcze bardziej dręczyć kobiety”. Zauważam, że niektóre paznokcie u jej stóp zasłużyły sobie na wymianę.
Prezent
Proponuję, trochę w desperacji: „Dziewczyny nie potrzebujecie przypadkiem krzesełka dla wędkarza”? Koleżanka Oli (imienia chyba nie poznałem) na to w niedowierzaniu: „Mówisz poważnie…? To chcę!”. Przekazuję pakunek w lepsze ręce. Podobnie jak wczoraj, dla chwili wzruszenia podczas startu warto biegać, tak teraz dla widoku radości tej dziewczyny warto było z dala tu przyjechać, 100 km przebiec, siedzisko wygrać i ją mim obdarować. Jakby milion w totka wygrała! „Pozwól, że cię uściskam!” – uściskała. Zaproponowałem, że jeszcze chwilę podarek poniosę, bo ciężki. „Nie, nie trzeba” – odpowiada, jakby w obawie, że się rozmyślę.
Biegaczów rozmowy
O biegu rozmawiam z Olą. Opowiada o swym kryzysie w problemie żołądkowym. Teraz łączę w całość pragnienie coli na 55 km i konieczność skręcania „na stronę.”
Zapytała, skąd pochodzę? Była zdumiona, że „aż z stamtąd”. „Jak pochodząc z nizin, nauczyłeś się tak szybko zbiegać?”. Pamiętała, zabrzmiało jak komplement. Podpytała o lokalne biegi, choć wiem, iż raczej „do mnie” nie zawita. Za daleko i za płasko jak dla niej.
Na pożegnanie dodała coś na kształt: „Szkoda, żeś wtedy nie zaczekał”.
Czekam…
