W sztuce tracenia

W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy;
tak wiele rzeczy budzi w nas zaraz przeczucie
straty, że kiedy się je traci — nie ma sprawy.
(…)

Ranking strat

1. Najczęściej gubię „sam siebie” lub „sam ze sobą”. Straty te wynikają z chwilowego gapiostwa, czasem z wybujałych fantazji i pragnień. Nie tworzą większych implikacji. Z upływem półwiecza umiem szybko odnaleźć się „sam w sobie”.

2. Skarpety – co roku robię inwentaryzację skarpetostanu, po której wypuszczam do pojemnika czerwonego krzyża sieroty, aby same poszukały swej drugiej połowy, skoro ja sparować już nie potrafię.

3. Portfele, a wraz z nimi dowody osobiste, karty bankowe i gotówka – poniżej jeden przypadek.

4. Inne drobne przedmioty, żele i odzieże wypadłe za łóżka nocowań, zapomniane zebrać z kabin pryszniców, z komunikacji lub schnące do tej pory na sznurkach suszarek świata.

5. Są rzeczy i wspomnienia w pamięci, których stracić nie sposób. Nawet niby stracone lub zapomniane, wciąż do mnie wracają w swym upartym trwaniu.

Procedura

Zdarzało się tak: Wyciągany telefon pociągał za sobą i gubił portfel.
Po tamtych zdarzeniach procedura ochrony dokumentów ma się tak: W prawej kieszeni spodenek spoczywa telefon służący mapą i aparatem do zdjęć. W lewej portfel. Zalecane, aby ten drugi na czas, gdy nie służy niczemu skryć w zapinaną kieszonkę nerki plecaka.
Tyle powiada teoria. Praktyka jednak nie uczy się na błędach. Praktyka wypatruje błędów. Błędy tworzą przygody, które wspominam tymczasem i kiedyś.

Wielki Rogacz

We wsi Rytro robię drobne zakupy. Podchodząc pod górę najpierw załamuje się pogoda. Następnie mijam Niemcową z „wymarłą” i straconą od niedawna kultową Chatą Studencką w pobliżu. Potem będzie Wielki Rogacz na rozstaju tras. Właściwe wzniesienie nieco dalej nie dostarczy widokowych frykasów.
Grań zasnuła się mgłą.

Po jakimś kilometrze od szczytu Rogacza, z nawyku okresowej weryfikacji skuteczności trwania „procedury”, klepię się w kieszenie przyległe do obu ud. I wiem już, co zaszło. Aliści nie mam portfela!
Wracając w kierunku Rogacza rozpytuję nielicznych napotkanych, czy nie znaleźli przypadkiem czarnego, skórzanego… Nie znaleźli.
W telefonie sprawdzam, skąd pochodzą ostatnie zdjęcia, bo tam właśnie miał poczekać mój portfel wypadnięty. Nie poczekał.

W sztuce tracenia
Miejsca mych zgub

Teraz sam czuję się jak „wielki rogacz” zdradzony przez własne procedury i zalecenia.
Zaczęło siąpić.

Lillian

W latach 20-tych ubiegłego wieku rosyjskiej imigrantce Lillian Alling zamarzył się pieszy powrót z Nowego Jorku przez Stany, Kanadę, Alaskę i Cieśninę Beringa do rodzimej Rosji. Etapy jej powrotu dokumentowały zeznania świadków. Ślad urwał się w Kanadzie.
W 2019 roku na ekrany wszedł współczesny film „Lillian” w reżyserii Andreasa Horvatha nawiązujący do tamtej wędrówki. W rolę jedynej bohaterki znakomicie wcieliła się polska nie aktorka Patrycja Płatnik.
Kiełkuje moda przemierzania rozległych przestrzeni przez tułaczy z wyboru (nie mylić z bezdomnością) bez planu, dokumentów, gotówki, kart bankowych, komórki… Film Horvatha pośrednio wpisuje się w trend.

Może teraz dobra pora spróbować podążyć tym trendem? – podumałem. Zignorować słabe Schronisko Przehyba. Wygasić telefon, oszczędzając pozostały pasek mocy na powrót do Olsztyna z blikiem. Mam namiot, przeto umiem koczować na dziko. Mam w plecaku gwarantowane śniadania i dwie porcje dla obiadokolacji. Oszczędzając wyjdą cztery na pozostałe, zamówione dni wędrówki. Wystarczy wodę znaleźć…

Jednak chwilę potem oplata mnie zwątpienie. Szukam pretekstów, by „zdradzić” Lillian. Nie mam papierowej mapy, żeby alternatywne, płaskie miejsce noclegu przy czynnym strumieniu wypatrzeć. Podobnie jak mgła i padający deszcz wiem, tchórzliwe te preteksty.
Zdam się na los. Spróbuję przenocować w Schronisku, jeśli mnie przygarnie bez gotówki i tożsamości dla meldunku. Jeśli nie…, odnajdę i przeproszę Lillian.

Deja vu

Na Radziejowej, najwyższym szczycie Beskidu Sądeckiego wyrosła nowa wieża widokowa. Oficjalnie jeszcze „niepoświęcona”, choć część turystów we mgle i w deszczu nie widzi przeszkód, żeby ją „sobie samym” wcześniej z wysoka otworzyć.
Ja poświęcam się rozmyślaniom, co za mgłą i po wyschniętym deszczu dalej?

Przed schroniskiem PTTK na Hali Przehyba doświadczam czegoś na kształt „deja vu”. Usadowiono tu biegowy punkt odżywczy. Trzykrotnie startowałem w Biegu 7 Dolin ze startem i metą w Krynicy. Tam debiutowałem w górskich 100 km w biegu. I tam, na 45 km w tymże miejscu ulokowano bufet i pomiar czasu.
Lecz dziś po trasie „straconego portfela” nie mijał mnie żaden, nawet zagubiony biegacz. Może to jakiś bieg widmo? – Pozyskać sponsorów, stworzyć regulamin, wydrukować numery startowe, zamówić medale i nagrody do rozdania na mecie, wytyczyć i oznaczyć trasę, rozstawić punkty kontrolne z piciem, smakołykami i wolontariuszami, i… nie powiadomić o biegu żadnego biegacza. Taki oto „projekt” przypadł mi do głowy.

Podchodzę i pytam obsługi, cóż to za bieg i dlaczego nic o nim nie wiem? „Przehyba Trail” oferował trzy dystanse: 15, 30 i 65 km do wyboru. Obsługa widocznie stęskniona (zgubionych?) biegaczy mi proponuje coś do picia i żebym się poczęstował. Owoce, słodycze, bułki czekają nietknięte. Skorzystam tylko z gorącej herbaty, gdyż w siąpiącym deszczu tej głównie pragnąłem.

Schronisko Przehyba

Może po herbacie, tuż przed wejściem do Schroniska doznaję olśnienia. Mam dokument, który potwierdzi mą tożsamość! Co prawda bez doczepionego zdjęcia, ale za to urzędowy, obarczony pieczęciami, podpisem i sygnaturą akt. To zaświadczenie z Ratusza uprawniające do oddania „gdziekolwiek bądź” głosu w jutrzejszych wyborach prezydenckich. Mój głos miał zadecydować o wygranej mego kandydata. Nie zadecyduje.

Olśniony naświetlam starszej pani w okienku me problemy. Pytam, czy mnie przenocuje i czy mają blika w metodzie płatności. Pani po okazaniu wspomnianego dokumentu znajdzie mi nocleg. O żadnym bliku nie słyszała. Lecz na ekranie terminala płatniczego, obok ikonek mych przepadłych kart, dostrzegam czarną ikonkę posiadanego, o ile zasięg pozwoli „blika”. Jest zasięg, telefon łączy się z bankiem. Zamawiając na próbę piwo uczymy się z panią obsługi terminala, aby wklepany kod pozwolił na jego nalanie, a potem może i nocleg. Jeszcze potem, wróciwszy do domu dostrzegę w historii transakcji 6 zamiast 60 zł. za ów nocleg. Dopłacę pozostałą kwotę przelewem, wciąż wdzięczny za brak perspektyw rozbijania namiotu w szarówie i w deszczu.

Lillian jeszcze chwilę na mnie poczeka.

Krościenko nad Dunajcem

Tu miałem zagłosować. Lecz plany, podobnie jak me „stratne procedury” lubią poddawać się weryfikacji. Po weryfikacji wytyczam nowe cele. Znaleźć bankomat z blikiem do wypłaty gotówki. Znajduję, wypłacam. I komisariat Policji. Wchodzę i czekam.

Oficer dyżurny zza okienkiem z kratką prowadzi rozmowę telefoniczną. Z jej fragmentów wnioskuję, że ktoś „zapomniał” zabrać niemowlaka w wózku sprzed kościoła w pobliskiej wsi. Gdy telefon milknie na chwilę, zwraca głowę w mym kierunku. Teraz ja omawiam swój przypadek zguby z konkluzją potrzeby zaświadczenia, że „ja to ja”. Odpowiada, iż takich zaświadczeń nie wystawia. Odsyła mój wzrok do plakatu na tablicy za mną. Instruował on w szczegółach, o co gość w mej sytuacji musi zadbać, żeby komuś w potrzebie pożyczki nie podżyrować i w nagrodę z odsetkami jeszcze ją spłacić. Znam te procedury, lecz nic mi po nich teraz. Nie rozwiązują mego problemu wynikającego z przestrzegania obowiązku meldunkowego przez część ajentów.
Ponownie dzwoni telefon. Funkcjonariusz melduje o bieżącej sytuacji zagubionego niemowlaka. Z clou meldunku wynika, że rodzic wciąż „stracony”.

Inna ma Zguba

Dwukrotnie „udało” mi się zgubić młodszą córkę, która we wczesnym stadium dzieciństwa miała na wszystko „wywalone” w swym „samosiowaniu”. Ułamek nieuwagi sprawił, aby w szczycie sezonu turystycznego w Gdańsku samowolnie oddaliła się z Ławniczej, gdzie czekaliśmy na posiłek na przepełnioną Długą. Zrządzeniem szczęścia dogoniłem biegnącą ku Zielonej Bramie Zgubę.
W drugim przypadku z ust głośników hipermarketu HIT w Olsztynie wybrzmiał do wszystkich obecnych ważny komunikat: „Mała Zosia czeka na rodziców przy dziale ze słodyczami”.

Zgłoszenie

Policjant wraca do rozmowy ze mną. Po ponownym wysłuchaniu mej wersji zdarzeń dzwoni do odpowiednika w Piwnicznej Zdroju z pytaniem, czy tam nie zgłoszono znaleziska zguby. Nie zgłoszono.
Zmieniamy temat. Pyta skąd jestem. Chwali się, że nigdy nie był w mych okolicach. Podzielam jego przechwałki. Mając góry pod stopami, jedynie morze może być jakimś tam magnesem, aby je chwilowo zastąpić. Rozmawiamy o pobliskich trasach. Sam też chodzi, zna je bardzo dobrze.
Może dzięki wspólnej pasji zlituje się nade mną i wystawi zaświadczenie? Tylko prosi abym coś zjadł i wrócił za godzinę: „Słyszy pan, co tu się dzieje. Pan zgubił dokumenty, podczas gdy niedaleko stąd niemowlaka w wózku zgubiono”.
Poniekąd go rozumiem. Miała być spokojna, wyborcza niedziela. A tu zgub różnych szukać każą lub proszą. Na szczęście pod czerwony telefon radia nikt jeszcze nie zadzwonił i do szukaczy rodziców i portfela nie dołączą tym razem reporterzy śledczy od tanich sensacji.

Zjadłem śniadanie z jajek, bo nic oryginalniejszego w Karczmie bez mięsa nie zaproponowali. Poszwendałem się po miasteczku. W niedzielny poranek niewiele się dzieje. Kawiarnie jeszcze się nie obudziły. Nic też nie gra. Może przez „przegrane” wybory?
W komisariacie wydrukowane, opieczętowane i podpisane „Zgłoszenie informacji o zagubieniu dokumentów” czekało na odbiór i do dziś niezgubione sentymentem mi służy.

Na koniec spytałem policjanta, czy dokument uprawnia także do oddania głosu w wyborach w pobliskiej szkole? Odradził jednak próbę. Jedynie taki ze zdjęciem się nada. No dobrze, nie będę wszelako ryzykował potencjalnych protestów wyborczych i tak „po przegranych” dla mnie wyborach.
Pożegnałem asp. sztab. Jerzego, dziękując za „uratowanie” dalszej wędrówki.

Znajdy

Ledwie wróciłem na szlak, gdy zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu wspomniała o sobie koleżanka Ania z mej odległej dziś pracy:
– Cześć Jarek. Słyszałam, że zgubiłeś dokumenty.
– A co, znalazłaś? – pytam siląc się na dowcip.
– Nie, ale wiem kto znalazł. Ślę ci SMS z kontaktem do pani ze Śląska, która znalazła. Pa.
Cholera, myślę sobie zaraz. Nic już spokojnie zgubić nie można, żeby w mej firmie tego nie odnotowali. Nawet w wyborczą niedzielę.

Dzwonię do pani ze Śląska. Ma na imię Elżbieta. Zna procedury weryfikacji wiarygodności utracjuszy. Prosi bym se przypomniał, co portfel zawierał. Jak się zaraz okaże, znalazł go jeden z dwóch jej synów. Nie pamiętam teraz który, Dominik czy Julian? Prześle mi ich fotkę w busie wracających z mą zgubą. Niezłe ciacha.

Po powrocie awizo do zguby czekało już na mnie. Przy jej odbiorze popełnię drobne wykroczenie. Dla potwierdzenia swej tożsamości użyję jednego z dwóch nieważnych dowodów osobistych z ważną data ważności. Wcześniej zgubionych i odnalezionych, jak ten teraz na poczcie lub w komisariacie Miejskiej Policji w Olsztynie, kiedyś.

Grand hotel Partyzan

Nawet zapaleni słowaccy turyści nie wierzą mi, że Mała Fatra Luczańska istnieje, kojarząc pasmo wyłącznie z terenem Parku Narodowego „Mała Fatra”, gdzie Krywanie, Rozsutce i Chleb. Podobnie zresztą nasze Bieszczady większość turystycznej gawiedzi postrzega w Połoninach, Tarnicy, Rawkach i (o zgrozo!) w Solinie, podczas gdy dopiero te zachodnie, bardziej zalesione i darmowe na wejściu ujawniają prawdziwą dzikość magii gór z żubrami i błotem na szlaku.

„Utulna” nieopodal szczytu Horna Luka była najfajniejszą niepłatną miejscówką, w której miałem przywilej nocować. Może nieliczne, znane mi szkockie chatki (bothy) równały jej urokowi w położeniu. Wokół wielkie, łąkowe połacie z milionami jagód. Zaopatrzona w dary po poprzednikach kuchnia. Koza grzewcza, jakby komuś chłód dokuczył. Materace i koce dla snu wygody. Mała myszka i kilka komarów służących towarzystwem. W pobliżu źródło z akweduktem prowadzącym wprost do ożywczej kąpieli.
Jednym słowem – bajka.

W sztuce tracenia
Grand hotel Partyzan. Sierpień 2021

Po sezonie, wspominając swe ślady w „mapie.cz” nie znajduję już ikonki partyzanckiego przybytku w swym miejscu. Zaniepokojony wpisuję w Google nazwę. Na facebookowej stronie Grand hotelu wyświetla się informacja, że 18.09.2021 r. spłonął…
W smutku i w żalu skończyłem wspominki, jakbym nigdzie nie dotarł.

(…)
Przepadł mi gdzieś zegarek po matce, jaskrawy
blask dawnych domów? Dzisiaj — blady cień, ukłucie
w sercu. W sztuce tracenia łatwo dojść do wprawy.
(…)

6. Wciąż się uczę tolerować „w sobie” straty, które niczym skryte sedno wiersza Bishop, kłują mnie dotkliwie.

 

Fragmenty wiersza „Ta jedna sztuka” Elizabeth Bishop w przekładzie Stanisława Barańczaka

Subskrybuj
Powiadom o
2 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments

Hej Przygodo!!! Extra klimaty… zazdroszczę i tęsknię do takich wędrówek z samym sobą…
Życzę wielu przygód Przyjacielu!