Początki
Niebieska kropka w białej otoczce na słupie, przy ulicy Rodzinnej, u kresów bram Rzeszowa za płotem, znaczy zaczątek drogi mianowanej w przewodnikach jako: Szlak Karpacki, Szlak Rzeszów-Grybów, Niebieski Szlak Długodystansowy, Niebieski Szlak Graniczny lub jeszcze inaczej.
W mym subiektywnym rankingu to najtrudniejszy do pieszego przejścia oznaczony szlak turystyczny w Polsce. Dlaczego najtrudniejszy? Może dlatego, iż „mocarze od chwały” szybkiego (często w biegu) przebycia górskiej trasy, bez zwiedzania, najchętniej z supportem zewnętrznym, pominąwszy wyjątki, omijają go „beskidzkim” łukiem. A także dlatego, gdyż w czasie 1 godz. 4 min. i 23 s (rekord przejścia Orlej Perci) nikt go nie pokona oraz przypadkiem „w laczkach” tu nie zbłądzi. Pobłądzi natomiast raczej każdy z tych, którzy świadomie, czy to w solidnych butach trekkingowych, czy też w mniej solidnych – trailowych trafili.
Ale najlepiej sama/sam doświadcz przygody. Wówczas twa myśl, twe oczy i nogi zweryfikują mą (powtórzę) subiektywną opinię.
Po całonocnej podróży dwoma pociągami, z których pierwszy „przysnął” na 3 godziny tuż po starcie w Naterkach, w czas planowanej 5 po 8 rano startuję.
Początek nie wskazuje na jakiekolwiek trudy „za rogiem”. Do 20 km równo położony asfalt świadczy, że „Polska B” aspiracje teraz, co najmniej do miejsca „Ą” w alfabecie. Biedy w ruinie po wsiach nie widać. Szlak jest dobrze oznaczony.
Kibic
Tuż przed drogowskazem obwieszczającym koniec wsi Hyżne podchodzi i zagaduje do mnie gospodarz posesji. Potwierdzam to, co on już wie; tak zaczynam Szlak Karpacki. Mówi, że codziennie obserwuje zaczynających zmaganie. Chyba to jego „konik”? Wczoraj szły dwie osoby w parze, przedwczoraj jedna… (Wybiegając w przyszłość, nikogo z pojemnym plecakiem na karpackiej trasie nie wyprzedzę. Wyrzeźbionych w glinie śladów cudzego bieżnika na odludnych odcinkach nie uświadczę. W Beskidzie Niskim minę jednego piechura, który wybrał przeciwny kierunek – Grybów-Rzeszów). Gospodarz twierdzi, że Szlak Karpacki to drugi, co do długości oznaczony górski szlak w Polsce. Wydawało mi się, że po Głównych Beskidzkim i Sudeckim trzeci? Ale nie będę się wykłócał. Zazdrości mi, też by chciał tak sobie beztrosko ruszyć. Jaki problem – pytam – jesteśmy w podobnym wieku? Pytanie moje nie znajdzie odpowiedzi. Na koniec proponuje kawę, herbatę, konserwę, zaprasza do środka. Dziękując nie skorzystam. Nie mam czasu na korzystanie. Mimo sierpniowego lata, słońce zachodzi już zdecydowanie za szybko.
Jak później się wyda miał on dużo racji, co do rankingu kolejności ustawienia szlaków górskich na podium sukcesu w długości ich przejścia. Ale o tym później.
Psy
Do głównych „atrakcji” pierwszych dni wędrówki, prócz pól kukurydzy w połaciach bezkresu, zaliczę pozbawione łańcuchów i kagańców, agresywne w pysku psy niemalże przy każdej, otwartej bramie posesji. Witały mnie serdecznie wściekłym ujadaniem. Czym mniejszy i brzydszy kundel, tym głośniej i zajadlej ujadał. Skąd to znam? Tu, w odróżnieniu od miast, genetyka mózgów czworonogów nie uległa zmianie. Nie ma że przejdziesz nieoszczekany lub nawet lekko (doświadczyłem) „dziabnięty”.
Pogórza
Asfalt wreszcie się skończył. Zaraz za nim zatęsknię. Zaczęły się przeszkody. Moment nieuwagi i droga mylnie mnie prowadzi. Dużo ścieżek do wykluczenia, a biało-niebieskie kreski nawigacji przepadły gdzieś w gęstwinie. Klucząc, brodzę w coraz rozleglejszym błocie.
Przy wejściach do części połaci lasu rozstawiano całoroczne znaki zakazu wstępu bez alternatywnej ścieżki obejścia. Rozjeżdżone, grząskie grunty kostropate, bez poboczy, przyprawiają o coraz większą irytację. Czasem soczyście uwypuklam im (czyli gruntom), co o nich teraz sądzę… Gdy sądzę, że najgorsze za mną, że bardziej ugrząźć nie można – źle sądzę. Zaraz wdepnę w jeszcze głębsze błoto, potem znów uślizg w lepkiej, upierdliwej glinie i ponowna kąpiel stopy buta w oczku wodnym w miejscu drogi lub w podmokłej łące…
Psiocząc, marzę teraz o psów ujadaniu. Stawiam sam sobie jałowe pytania bez odpowiedzi; Czy machiny leśnych drwali lub kład gajowego muszą złośliwie rozjeżdżać pobocza z ledwo widocznie wydeptaną przez nielicznych pieszych ścieżką, mając do dyspozycji swe głębokie, mozolnie wyryte koleiny? Dlaczego wycinki Karpat, skoro „lasom Państwa” zawadzają, nie zaplanować w obrębie szlaków turystycznych, powiedzmy od października do końca maja?
Zdumienia
Jest bynajmniej element, który napawa mnie zdumieniem. Takiego mnóstwa grzybów na poboczach i bezdrożach błądzenia, o które niemalże się potykałem nie spotkałem nigdy bądź nigdzie. Tylko tych szlachetnie-nierobaczywych z godziny „potykania” nie objęłoby w sobie największe w mym wyobrażeniu wiadro grzybiarza. Nie zbiorę teraz żadnego z widzianych i muskanych w podziwie. Wiadra nie mam, a do plecaka się nie zmieszczą. Nie mam też pomysłu, co później miałbym począć z ilością w ich wielkości.
Zbłądzenia
Co rusz przekonuję się, że coś nie gra z nawigacją. Gdy dłuższą chwilę braknie oznaczeń szlaku, weryfikuję kierunek w Mapie.cz, która dotąd nie zawodziła. Ale teraz, czasem ścieżka kończy się „nigdzie”. Gdzieniegdzie powieszono niebieskie wstążeczki mające chyba ułatwić wskazanie dobrej drogi, choć i te, zdarza się, błędnie powiewają. Wskutek ląduję w krzewach jeżyn z pokrzywami w miłosnej harmonii. Gdy patrzę po nogi, drapią mnie w czoło ciernie „korony”. Gdy wzrok kieruję przed siebie, potykam się o kąsające „żmije” jeżyn i patyki. Nie napotykając w puszczy tego co ludzkie, nie jest mi obce towarzystwo kilku kleszczy szukających schronienia głęboko we mnie.
Czasem odnoszę wrażenie, jakby ktoś złośliwy kreską w mapie wytyczył nowy ślad bez dróżki, a kilku frajerów (teraz ja) próbując w dobrej wierze zbędnej światu satysfakcji przejść Karpaty, wydeptywało teraz ledwie widoczną śladu wyrwę wśród trzęsawisk, chaszczy, pokrzyw i pajęczyn. Krótkie spodenki na tych odcinkach były nieporozumieniem. Innych, słusznie przewidując sierpniowe upały, przezornie nie zabrałem.
A może ten „złośliwiec” wyszedł z założenia, że utwardzone, trwałe trakty prowadzą głównie tam, gdzie ograniczenia, a wszystko to, co najważniejsze znajdziesz nie szukając tuż „za rogiem” bez drogowskazu wytyczonej drogi?
Wreszcie po kolejnym zagubieniu biało-niebieskich oznaczeń szlaku, który w Mapie.cz był oznaczony, postanawiam skonfrontować trasę z Mapą Turystyczną. I wiele się wyjaśnia! Szlak na kilku odcinkach został w realu zmieniony, w Mapie Turystycznej już dopasowany, natomiast w Mapie.cz jeszcze nie. Brak tej elementarnej wiedzy okupiłem dodatkowymi kilometrami zawracania do punktu wyjścia lub przedzierania na azymut.
Poniżej przykład zmiany przebiegu trasy z okolic Krasiczyna, gdzie Mapa.cz poprowadziła mnie starym, zarośnięto-podmokłym teraz szlakiem bez szlaku bliżej Sanu:
Kalwaria Pacławska
Szlak niebieski złączył się ze szklakiem pątniczym oznaczonym niebieskim krzyżykiem, lecz i tu można było się pomylić i odrobinę zmylić drogę idąc za pątnikami, choć żaden nie szedł. Nie po raz pierwszy dostrzegam z jaką „estymą” drwale traktują oznaczenia szlaku, w tym przypadku turystycznego i bratniego – „świętszego” na rozstaju drogi przy turystycznej wiatce:
Miałem obawy o nocleg w Kalwarii. Niepotrzebnie. Małomiasteczkowa (jak siebie tytułuje) wieś oferuje kilka pól namiotowych i miejsc dla noclegów grupowych.
Przypadkiem trafiam tam w piątek, w pierwszy dzień odpustu zupełnego.
Kalwaria setkom zmotoryzowanych pielgrzymów i jednemu pieszemu turyście zapewni prócz noclegu zaplecze w postaci straganów odpustowych, kilku knajpek, foot trucków i piekarnię. Nie zapewni wszelako sklepu spożywczego. Sera żółtego nie kupię, jedynie oscypka na straganie. Piwa nie kupię nigdzie, nawet „ślepaka” 0% w smaku zbliżonym do tego z 5%. Na straganach, prócz dewocjonaliów, znajdę „bliskie” miłości bliźniego arsenały plastikowej broni strzeleckiej i tony innego, kojarzonego z chińskim badziewia. Nie znajdę tam „odległych” dzieciństwu motyli drewnianych, koników bujanych, cukrowej waty i z piernika chaty…
Rozbijam namiot w sąsiedztwie Sanktuarium. Do późna na zewnątrz trwają nabożeństwa, modlitwy i litanie dziękczynne. Wewnątrz śpiew chórów dziewczęcych dba o podniosłą atmosferę przepychu miejsca. Po rejestracjach pojazdów widzę, że Podkarpacia kryzys wiary nie objął. Obok mej jedynki rodzina z Lubaczowa rozbiła miasteczko namiotowe; 8 namiotów o różnych gabarytach plus zadaszona kuchnia z przepierzoną świetlicą. Metodyczne upchanie tego wszystkiego w busie tuż przed rozładunkiem wzbudziło mój podziw. „Szefowa pakowała” – pochwalił z dumą syn szefowej. I szefowa tu rządzi, wydaje polecenia, koordynuje prace logistyczne, zaprasza mnie (sąsiada) na kawę. Pompowanie materacy agregatem skończyło się w ciemnicy po 23.
Dnia kolejnego pielgrzymki piesze ruszały śpiewnie od 6 rano. Ja w ciszy skręciłem w inną, samotną ścieżkę kontemplacji. Kawę zrobiłem sobie wcześniej sam. Ta obiecana przez szefową śniła jeszcze w zamknięciu, żarem nie obudzona.
Otryt – Chata Socjologa
Podobnie jak w Kalwarii, tak w Chacie Socjologa mam szczęście trafić na uroczystość przypadkiem. Okazuje się, że obchodzony jest hucznie jubileusz 50-lecia istnienia Chaty. Ponieważ nie jestem wyznawcą „wiary” kultu miejsca, nie posiadam „wkładu własnego” i jak pozostali, rocznicowego t-shirta na piersi, nie wezmę w nich czynnego udziału. Główne zabawy i atrakcję na dziś i jutro przewidziano nie w Chacie, lecz w Lutowiskach poniżej. Mimo zachęty nie zejdę tam zobaczyć.
O poranku w kuchni Chaty piękna dziewczyna myli mnie z jakimś Markiem. Żałuję, że nim teraz nie jestem. Drugiej proponuję przyjętą kawę. Podobnie jak ja wcześnie wstała. Umówiła się na wycieczkę z innym chłopakiem – …wiesz tym Radkiem o bujnych włosach. – Nie wiem. Zastanawia się, czy chłopak wytrzeźwiał, wstanie i dołączy. Jeśli nie, podąży samotnie. Starszy pan, widać stały bywalec miejsca proponuje jej Rawki, Krzemieniec i Trójstyk Granic, gdzie jeszcze nie była, a ja będę jutro. Wspomina, że kiedyś jeszcze mu się chciało rano wstać i podejść z Ustrzyk Górnych na Tarnicę podejrzeć wschód słońca. Ale teraz…, po co, skoro już to widział i wszędzie był? Dziewczyna zejdzie do Dwernika, gdzie zaparkowała pojazd. Proponuje mi podwózkę do Widełek. Z wiadomych tylko mi względów nie skorzystam.
Radek o bujnych blond włosach o umówionej 8:00 dołączył. Zaraz ich dogonię na zejściu.
Przed opuszczeniem Chaty Socjologa popodziwiam asortyment jubileuszowych, wykwintnych alkoholi bez banderoli akcyzy, które zostały na biesiadnej ławie. „Rzemieślnicy” się przyłożyli.
Połonina Dźwiniacka
Odcinek od Widełek do Wołosatego uważam za najbardziej okazałą „wysoką drogę” w polskiej części Bieszczad, szczególnie późniejszą jesienią, gdy buki zapłoną.
Jednakże teraz jest on zaprzeczeniem mej idei Szlaku Karpackiego. Czuję się nieswojo odwykły do tłumów. W trakcie poprzednich dni (do Otrytu) nie spotkałem żadnego turysty. Jednakowoż na odcinku przełęcz Bukowe Berdo – pod Tarnicą trafiam na kolejki gęsiego, które trudno wyprzedzić i zgubić. Słyszę, choć nie chcę słyszeć przytyk małżeński przytytego męża do żony w treści – mówiłem ci, że źle oddychasz, dlatego tak się męczysz na podejściu czerwona na twarzy…. Widzę dzieci dręczone niechcianą wspinaczką. Dziewczyna „w kolejce” bezradnie szuka ustronnego miejsca, gdzie mogłaby skręcić „na stronę”, o czym musi wiedzieć cała kolejka. Na zejściu spod Tarnicy skwaszone w grymasie zniechęcenie twarze pytają mnie, daleko jeszcze lub będą jeszcze schody? Tak, daleko i będą schody – pocieszam sam siebie w domyśle. Zastanawiam się, co niektórzy tu robią? Na morską promenadę lub wyciągiem na Gubałówkę – sio! Dlaczego scen takich „brakuje” mi np. na Słowacji, gdzie tamtejszy turysta górski dba zasadniczo o swój wizerunek, ubiór i odstraszający misie dzwoneczek?
Wiem, wiem, góry należą się każdemu. Malkontenci też zapłacili za wstęp do Parku. Miałem wszakże w końcowej, jeszcze leśnej fazie podejścia pod Przełęcz chwilę wzrokowego ukojenia, która jakoby wyjątkek od reguły przeczy temu, co powyżej pamiętam; Po kolei przegonił mnie ubrany na sportowo młody chłopak. Tuż za nim szybko maszerowała, co chwila podbiegając równoletnia siostra w trampkach. Za nimi truchtał ojciec. O, myślę sobie – fajnie – wreszcie usportowiona rodzinka. Mimo znacznego przyśpieszenia kroku nie potrafiłem ich dogonić z plecakiem na karku. Doganiam gdy odpoczywali, a raczej jakby na kogoś czekali, zwróceni tęsknym wzrokiem w kierunku podejścia. Chwalę – szybko zaiwaniacie, jestem pod wrażeniem! No tak – odpowiedział ojciec – ale niestety mamy „ogon” i teraz musimy czekać… Cóż – odpowiadam na pożegnanie – zawsze muszą być jakieś ograniczania, szkoda. – Może zaraz się jeszcze spotkamy – dodaje ojciec. Nie spotkamy…, znów szkoda.
Buty
Trzeciego dnia wędrówki zauważam pęknięcia tkaniny w obu cholewkach mych Sauconów Pielgrzymów. Miały już swe lata, trochę ponad 640 km zarejestrowanego przebiegu, ale były zasadniczo w dobrym stanie zewnętrznym i od bieżnika strony. Nie powinny się rozpaść, tu i teraz, bez uzgodnienia, niepytane. Może do uszkodzeń przyczyniła się karpacka glina, a może założenie producentów „eko”, że po kilku latach ich produkt musi ulec samodegradacji środowiskowej? Po prawdzie zabranie lekkich butów sportowych było błędem. W pierwszych dniach może lepiej sprawdziłby się jakiś „gore”, pod warunkiem nieprzemoknięcia na wylot membrany, czego poranna rosa i popołudniowa błotna woda nie zagwarantują.
Zastanawiam się, co dalej? Mam wprawdzie lekkie „trampki” na podróż i do spacerowania po skończonej trasie dnia, ale na błotnistych odcinka się nie sprawdzą. Pozbawione stuptutów pogrubią się głęboko w glinie. Druga myśl – zawiesić dalszą wędrówkę i wrócić do domu. Nie, to byłoby nazbyt proste rozwiązanie! Każdy tak potrafi.
W Kalwarii próbowałem pozszywać uszkodzenia lecz następnego dnia po cerowaniu nie było prawie śladu. Piątego dnia buty nie nadawały się do użytku.
Myślę, może kupić nowe? Czy jest sklep sportowy w Ustrzykach Dolnych? Niby jakieś są, lecz marka sprzedawanego asortymentu w tym czynnym, do którego zdążę dotrzeć przed schyłkiem dnia nie budzi mego zaufania. W końcu wpadam na genialną myśl w prostocie. Poproszę – niech żona prześle mi zastępcze, wskazane buty do paczkomatu. Jest taki w Ustrzykach Dolnych, lecz tam już nie zdążą dojechać. Kolejny mam w Wetlinie, trochę nie po drodze, ale trudno, zboczę na chwilę z wyznaczonego w planach kursu trasy dnia.
Buty zostały wysłane w sobotę rano. Liczę, że dojdą 14 (poniedziałek), 15 zejdę do Wetliny i odbiorę, a 16 ponownie wrócę żółtą ścieżką zejścia (od Rabiej Skały przez Jawornik) na właściwy szlak zmagań. W miarę suchy odcinek z Ustrzyk Górnych do Wetliny pokonam w trampkach.
Pielgrzymy tymczasem spoczęły w Kremenaros, w trumnie kosza odpadów zmieszanych.
Wetlina
Niestety, zastępcze podejściowe Scarpy w poniedziałek nie dotarły. Nie dotrą też we wtorek, gdyż kolejne święto maryjne przypadło. Dopiero 16 odbiorę je popołudniową porą. Niepocieszony zaliczę jeden dzień „pustego przebiegu” w Wetlinie. Zrekompensuję „niepocieszenie” kolejnymi spotkaniami z Panem Koralikiem i imprezą w towarzystwie znajomych od „Emocji jak po grzybach”.
Wysoka droga
Doświadczenie pamięta, że 160 km kawałek drogi między Ustrzykami Górnymi a Wysową Zdrój będzie logistycznie najtrudniejszy do ogarnięcia. Przymusowy postój w Wetlinie skrócił dystans „samotni” o jakieś 10 km.
Kres Bieszczad i Beskid Niski (nie schodząc zanadto z niebieskiej ścieżki) oferuje na tym odcinku tylko dwie namiastki cywilizacji handlowej; Mały sklepik w Balnicy, przy Schronisku, bardziej pod gości wąskiej kolejki torowej skrojony i czasem, gdy naprawdę potrzebny, nieczynny. 80 km dalej mam Orlenem w Barwinku (bojkotuję, kiedy tylko mogę) lub po słowackiej stronie granicy, sklep z napojami (głównie wyskokowymi), lodami i kilkoma słodyczami, gdzie złotówkami można płacić bez przeszkód (skorzystam).
Jednakże największym problemem granicznego odcinka grani niebieskiego szlaku, szczególnie w upale (jak teraz) jest brak wody wysoko. Muszę ją oszczędzać. Pragnienie zaspokajam częściowo alternatywą w postaci soczystych owoców jeżyn na „przeproszonych” chwilowo drapiących krzewach.
Plusem jest dobre oznaczeniu szlaku. Kierunek marszu wspomagają słupki graniczne. Pojawiły się białe wykrzykniki wskazujące na potencjalne problemy z nawigacją. Nie błądzę, a jeśli już, to tylko chwilę. Wreszcie kilometraż wytyczony w mapie aplikacji z miejsca do miejsca pokrywa się z faktycznie pokonanym.
Iwona
Po dwóch dniach odludzia spotykam turystkę z dużym plecakiem. Kobieta ze ściągniętym butem odpoczywa na ścieżce w uśmiechu. Zaraz się okaże, że bardziej myśli, niż odpoczywa. Pytam skąd-dokąd? Po trzech dniach wędrówki schodzi dziś do Komańczy.
– Nie uwierzy pan, co mi się przydarzyło…? – Uśmiech gaśnie. – Skręcając „na bok” potknęłam się i upadłam tak nieszczęśliwie… Zdjąwszy okulary przeciwsłoneczne wygląda teraz jak ofiara przemocy domowej z podbitym prawym okiem. – Jak ja się pokażę?
Pyta, czy miałem tak kiedyś i jak można szybko zaradzić? Kiedyś miałem przyznaję, lecz teraz przychodzi mi do głowy jedynie zimny okład z lodu, którego nie mam. Nie mam też korektora do skóry w kolorze skóry, o który pyta w nadziei. Proponuję, aby ruszyła ze mną na pole namiotowe Jasiel. Tam spędzony czas pozwoli jej przeczekać śliwkową opaleniznę. Niestety, tym razem ona czegoś nie posiada przy sobie – mianowicie namiotu.
Niedawno me rozdarte buty były przyczynkiem do dylematu, czy nie zrezygnować? Mam nadzieję, że jedno potknięcie i jej nie pozwoli zejść z obranej, zaplanowanej jeszcze na 10 dni wędrówki drogi.
Iwona – krocz dalej! – pomyślałem w milczeniu języka.
Piórka
Jeśli należałeś do harcerstwa może kojarzysz sprawność „3 Piór”. Z tego, co pamiętam była najtrudniejszą do zdobycia, dlatego podobnie jak kilku innych, łatwiejszych, i tej nie zdobyłem. Zadania doby bez jedzenia, doby bez wypowiedzianego słowa i doby samopas poza obozem w nieznanym terenie wydawały się wówczas nazbyt trudne. Na teraźniejszym szlaku, gdy wykluczę „błotne” przekleństwa to prościzna. Skoro nie zdobyłem sprawności „3 Piór” w harcerstwie, po pierwszym znalezionym przypadkiem piórze ptaka drapieżnego, postanawiam rozejrzeć się za dwoma pozostałymi.
Jakoś nigdy nie zauważałem piór ptasich podczas mych wędrówek w terenie, czy ultra biegów. Może wówczas ptaki nie gubiły ich po próżnicy? Szlak Karpacki dostarczył mi więcej niż dwa brakujące „drapieżne” pióra do kompletu. O dziwo, zawsze gdy myślą i wzrokiem ich szukałem – nigdy nie znalazłem. Znajdywałem wówczas, gdy nie rozglądałem się za nimi. Później podnosiłem, co ładniejsze w mej ocenie pióra innych ptaków. Na koniec wycieczki gdakające, wolne kury w Grybowie podważyły sens mego zbieractwa. Z zawstydzeniem stwierdziłem, że kurze i koguta pióra rozrzucone w trawie i w nieładzie przy stacji kolejowej były w swych kolorach odcieni znacznie ładniejsze, niż te pogubione przez Karpackie ptaki. Zawstydzony kurzych piór, na złość kurom i sobie nie zebrałem.
Grybów
Niebieska, dumna kropka zbędnej światu satysfakcji przy stacji dworca kolejowego w Grybowie wieńczy Szlak Karpacki. Zostanie mi jeszcze kąpiel w rzece Biała pod mostem, przebranie się w czyste, oszczędzane na podróż powrotną ciuchy i marsz na Rynek. Tam zjem znaną mi pizzę i wypiję zasłużone, najlepsze w regionie piwo 5%. Poznany Łukasz zaprowadzi mnie 300 m dalej do knajpy (której nie znałem), gdzie ponoć najlepsze piwo leją wprost z nalewaka. Niestety dziś mi grybowskiego nie naleją. Skończyło się niczym moja przygoda.
Szlak Karpacki – podsumowania
Żadna relacja nie będzie pełnym wyznacznikiem tego, z czym piechurowi przyjdzie się zmierzyć i co podziwiać. Nie napisałem o kilku trudniejszych podejściach nie oferujących na szczytach perspektyw widokowych w nagrodę. Pominąłem liczne cmentarze wojenne i hitlerowską wieżę obserwacyjną na korony drzew na górze. Przeoczyłem piękną wieś Ropki, gdzie Szlak Karpacki łączy się z GSB (oba szlaki „całują się” trzykrotnie; w Wołosatem, na Okrągliku i nieco dłużej, właśnie w Ropkach). Zapomniałem o kilku zabytkach architektury drewnianej przy drodze…
W odróżnieniu od psów na trasach Podkarpacia spotykałem się z życzliwością i chęcią wsparcia przez tubylców. Było nawet zimnie piwo darmo w upale przy jednej z agroturystyk, gdzie nie nocowałem.
Wrócę do zasygnalizowanego na początku relacji dylematu długości szlaku. Po tym, co przeszedłem jestem przekonany, że po GSB właśnie Szlak Karpacki jest drugim, co do długości górskim szklakiem w Polsce. Jeśli ktoś przemierzy go w kilometrażu zbliżonym do podanych przez Wikipedię lub inne oficjalne źródła (424-450 km; nikt chyba nie wie, dokładnie ile?), to podziw dla tego kogoś z mej strony. Lecz uwzględniając tylko wpisane w krajobraz etapy błądzenia, zwiedzania i obchodzenie przeszkód raczej to niemożliwe. Może w październiku, gdy liście opadną?
Podsumowując, jeżeli kochasz dziki las, gdy podziwiasz kwietne i podmokłe łąki, jeśli samotność ci nie doskwiera, a wyzwania, w tym błoto niestraszne – idź tam!
Zyski:
1) piórka,
2) przygoda,
3) zbędna światu satysfakcja.
Straty:
1) byty Saucony Pelegrine, rozm. 45,
2) 4,5 kg masy ciała,
3) uszkodzony czytnik linii papilarnych w smartfonie,
4) popsuta nerka plecaka. W Balnicy mysz próbowała dobrać się nocą do napoczętego batonu energetycznego obgryzając tkaninę i uszkadzając zamek suwaka. Nie dała rady. Baton szczęśliwie przetrwał nienaruszony.
Wędrówkę rozpisałem roboczo na 12 dni. Nie rezerwowałem wcześniej noclegów. Nie czytałem wspomnień innych piechurów. Przyznam jednak, że „niebieski” odcinek od bieszczadzkiego Otrytu do Grybowa przechodziłem już w kilku wersjach i relacjach. Tam pamiętałem czego i gdzie oczekiwać. Tam też niewiele mnie zaskoczyło.
Noclegi:
1) Bachórz – pokoje gościnne,
2) Krzeczkowa – namiot za wsią na dziko,
3) Kalwaria Pacławska – namiot, pole namiotowe przy Sanktuarium,
4) Ustrzyki Dolne – namiot w Parku pod Dębami,
5) Otryt – namiot przy Chacie Socjologa,
6) Ustrzyki Górne – namiot przy Schronisku PTTK „Kremenaros”,
7) Wetlina – namiot przy schronisku PTTK,
8) Wetlina – namiot przy schronisku PTTK (brak wędrówki),
9) Balnica – Schronisko „Przystanek Balnica”,
10) Jasiel – namiot na polu namiotowym,
11) Baranie (szczyt) – wiata turystyczna,
12) Wysowa Zdrój – pokoje gościnne,
13) Grybów – nocny PKP do Olsztyna z przesiadką w Działdowie.